Gra w dołek

Temat gier z naszego dzieciństwa powraca chyba u każdego z nas jak bumerang.
Ostatnio udostępniłem gdzieś na FB link do mojego artykułu o „Kapslowym Wyścigu Pokoju” z 2015 roku. Przy okazji ponownie sobie go przeczytałem. A tekst ten kończy się takimi słowami:

A kiedy wszystkie kapsle doszły do mety, a gracze jeszcze nie byli znudzeni, cały wyścig można było rozegrać jeszcze raz. Natomiast jeżeli zabawa stawała się zbyt nużąca – chowało się kapsle do kieszeni i wyciągało pieniążek, aby zagrać „w dołek” albo scyzoryk, aby zagrać w „ojca, matkę”. Ale to już dobry materiał na osobne podwórkowe wspomnienia.

Scyzoryk został bohaterem moich wspomnień w 2019 roku. Ale o grze w dołek jeszcze nie pisałem. Najwyższy zatem czas nadrobić te zaległości.

Moneta ze słoniem z 1973 roku. Awers. 1 Wupper TalerDo dzisiaj mam w domu monetę, którą znalazłem kiedyś po kaloryferem w mojej szkole podstawowej w 1983 albo 84 roku. Na awersie spogląda na nas słoń otoczony napisem 1 Wupper Taler i rok – 1973. A na rewersie wyryty portret Hansa-Dietricha Genschera i hasło – Unser Wuppertaler für Bonn. Nie rozstawałem się z nią potem przez długi czas. Bo doskonale sprawdzała się w podwórkowej tytułowej grze w dołek. Wcześniej grałem najczęściej typową aluminiową złotówką z tamtego okresu, zdecydowanie rzadziej żółtą monetą pięciozłotową.
Jak się grało w dołek? Najpierw trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce. Nie asfalt. Nie chodnik. Nie betonowe schody albo drewniany podest. To musiał być zwykły kawałek gołej ziemi, w której łatwo dało się wydłubać monetą dołek. Ani za płytki, ani za głęboki, ani za wąski, ani za szeroki – taki w sam raz. Po kilku grach miało się już wprawę w kopaniu takich dołków. Czasami wykopany jednego dnia dołek służył jeszcze przez kolejne dni, a czasami nawet i tygodnie do dalszego grania.
Kiedy dołek był już gotowy, wyznaczało się linię prostą w pewnej odległości od dołka wzdłuż której stawali wszyscy gracze. Pamiętam, że kiedy nasz dołek był wykopany na podwórku pod ścianą szopy mojego sąsiada, taką naturalną linią była ceglana ściana kolejnej szopy po drugiej stronie ścieżki prowadzącej pomiędzy nimi.
Każdy z graczy trzymał w rękach monetę – na płask. Trzymał ją w ten sposób. że oba kciuki podtrzymywały monetę od strony torsu gracza, a dwa palce wskazujące obejmowały ją od strony przeciwnej. Pozostałem palce też mogły się ze sobą łączyć albo podtrzymywać monetę od dołu. Ale nie było to konieczne. Techniki były różne.
Moneta ze słoniem z 1973 roku. Rewers. 1 Wupper TalerPierwszy gracz (najczęściej był to ten, który proponował całą zabawę albo ten, który wykopał dołem) przymierzał się do rzutu monetą w kierunku dołka. A następnie mniej lub bardziej zgrabnym ruchem wprowadzał monetę w ruch, a ta po krótkim locie rotacyjnym lądowała gdzieś w pobliżu dołka, albo w samym jego środku. Podobnie ze swoimi monetami postępowali kolejni gracze.
Jeżeli komuś udało się trafić do dołka, miał prawo – pstrykając palcami (kciukiem i palcem wskazującym lub kciukiem i palcem środkowym) – wbijać do dołka kolejne monety tych graczy, którym ta sztuka trafienie do dołka się nie udała. Na wbicie każdej z monet miał tylko jedną szansę. Z monetami leżącymi najbliżej nie było takiego kłopotu (chociaż czasami i tutaj można było za słabo albo za mocno pstryknąć). Z tymi znajdującymi się dalej już nie było tak łatwo. W tym miejscu trzeba jeszcze dodać o jednej technice stosowanej po pyknięciu w monetę. Jeżeli zatrzymała się ona na krawędzi dołka – można było tupnąć nogą w ziemię i spowodować, że moneta zadrży i omsknie się do dołka. Ale ta metoda nie zawsze się sprawdzała. Jeżeli w efekcie pstrykania i tupania moneta nie znalazła się w dołku – ruch przechodził na kolejną osobę. Kolejność graczy ustalało się wg odległości ich monet od dołka. Im bliżej była moneta, tym szybsza była szansa na rozpoczęcie swojej tury gry. I tak kolejno, aż do momentu, gdy nie było już żadnej monety na ziemi, bo wszystkie leżały w dołku.
Jeżeli nikomu nie udało się na początku trafić do dołka – kolejność pstrykania była wyłaniana dokładnie w ten sam sposób opisany wcześniej.
Starsze dzieciaki grały na pieniądze. My zawsze na punkty. Liczyła się liczba wbitych ostatecznie do dołka monet. Kiedy wszystkie znalazły się już u celu, wyciągaliśmy je, wracaliśmy pod ścianę szopy i rozpoczynaliśmy kolejną rundę. W ten sposób mogliśmy grać przez 5 minut, kwadrans, a czasami nawet i godzinę. W najszybszej wersji – w dwie osoby. Ale jednak zdecydowanie lepiej się grało, gdy liczba osób przy dołku była większa. Pamiętam chyba, że maksymalnie grałem z 7 innymi chłopakami. najczęściej jednak w naszej bandzie było 4, góra 5 osób.

Ostatni raz grałem w dołek chyba w 1987 roku. Czyli równo 35 lat temu.

Wspominał: Jacek Górski.

Możesz również polubić…

2 komentarze

  1. Beata Michno pisze:

    Pamiętam jeszcze prostszą wersję gry przy użyciu drobnych monet. Uczestnicy zabawy zaopatrzeni w drobne monety ustawiali się w wybranym miejscu (nad równym fragmentem podłoża – ziemi), kładli na nim pierwszy, startowy pieniążek, a następnie z wysokości własnej klatki piersiowej rzucali kolejne monety, starając się zakryć przynajmniej częściowo poprzednie. Wszystkie które udało się nakryć w danym rzucie zabierał rzucający jako wygrana. Nie pamiętam czy gra miała jakąś specjalną nazwę. Chyba mówiliśmy na nią „gra w pieniążki”

  2. Kamil pisze:

    pamiętam że na początku lat 90′ grałem w tą grę, nazywało się to grą w kowiora, gdy moneta była jeszcze dosyć daleko dołka, można było ją wziąć z ziemi na kolano i płaskim ruchem dłonią strącić w kierunku dołka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *