Nasza Rzeźnicka ekipa

Za dzieciaka zwiedzaliśmy ruiny domu na placu Wałowym z tej opowieści. Nasza chmara z Rzeźnickiej również bawiła się na boisku Technikum. Mówiliśmy na te tereny Getezan. Pomiędzy domem z opowieści, a małą zbrojownią wspinaliśmy się na dach wozowni (wówczas jeszcze zarośnięty trawą), zrywaliśmy tam bez i opalaliśmy się na kocach. Przy samym tym domu była piaszczysta skarpa w stronę zbrojowni. Zbudowaliśmy tam bazę i bawiliśmy się w archeologów. Znajdowaliśmy fragmenty porcelany, łuski i pociski, aż któregoś dnia jeden wybuchł u kolegi Bartka K. w domu, gdy ten chciał go rozbroić i mocno uszkodził mu dłoń oraz zostawił odłamki w tułowiu. Cała SP67 martwiła się o jego zdrowie. Amputowali mu 2 palce. Mnie mama nigdy nie pozwalała niczego do domu znosić. Po tym wypadku saperzy przeszukali naszą skarpę i zniszczono naszą bazę.

Co do sportów zimowych to najpierw chodziliśmy korzystać z małej górki przy torach w parku przy Okopowej, a w miarę dorastania podbijało się mniejszy bastion św. Gertrudy a potem bastion Żubr. Pamiętam, że tłumnie było na bastionach i trzeba było bardzo uważać, żeby nie wpaść pod pędzące sanki. Na Gertrudzie starszy kolega z Placu Wałowego przydzwonił raz głową w latarnię zjeżdżając na sankach na brzuchu i inni koledzy musieli wziąć go pod pachy i odprowadzić chwiejnym krokiem do domu. Innym razem na Żubrze zwanym przez nas górą śmierci lub górą kolejarza połamałam nie swoje sanki na wyskoczni. Tam to dopiero była adrenalina podczas zjazdów. W ferie czy przerwę świąteczną latało się na śniegu od rana do wieczora i tylko babcia przychodziła po mnie, żeby zawołać na obiad, a zamarznięte i mokre spodnie od kombinezonu i kurtkę zdejmowało się już na klatce przed drzwiami mieszkania.
Latem zamiast na sankach zjeżdżaliśmy z porośniętego trawą bastionu na kartonach. Jeden kolega Adam L. trafił kiedyś na jakieś szkło i mocno rozciął sobie pośladek.

Nasza Rzeźnicka ekipa eksplorowała też bastion św. Gertrudy od środka. Wchodziliśmy do niego przez wyłamaną kratę od strony bramy Nizinnej. Pewnego razu okazało się, że ktoś tam już w środku jest. Uciekaliśmy w popłochu, gdy usłyszeliśmy obce odgłosy. Wbiegliśmy na górę bastionu i obserwowaliśmy z dystansu kto wyjdzie na zewnątrz. Była to grupka starszych nieznanych nam chłopaków z czarną torbą i wystającą z niej łopatą. Można się tylko domyślać jakie makabryczne teorie podpowiadały nam wówczas nasze młode głowy. Okazało się jednak, że nie dokonali oni żadnego mordu czy innych czynów z naszych domysłów, a my zamieniliśmy z nimi kilka zdań i potem już wspólnie przeszukiwaliśmy obsypane w jednym miejscu wnętrze bastionu w poszukiwaniu skarbów.

Niezapomniane dla wszystkich dzieciaków były też coroczne obchody Dnia Dziecka organizowane w Klubie Kajakowym Żabi Kruk. Podczas festynu braliśmy udział w rozlicznych konkurencjach sprawnościowych, takich jak skoki w worku, slalom z wiosłem, wyścig z jajkiem na łyżce itp. Rezultaty osiągane podczas tych zadań były notowane na specjalnych kartach uczestnika. Później nagradzano najlepszych spośród różnych kategorii wiekowych, następowało wręczanie dyplomów i upominków. Po skończonej rywalizacji każdy mógł skosztować poczęstunku oraz wypłynąć wraz z opiekunem kajakiem na wody Motławy. Za każdym razem z utęsknieniem oczekiwaliśmy na ten jakże atrakcyjny dzień.

Mieliśmy też przygody związane z Urzędem Wojewódzkim. Na dole w urzędzie prosperowała pracownicza stołówka i niekiedy popołudniami, gdy zbliżał się czas zamknięcia, panie kucharki wołały naszą zgraję okupującą murek i schody urzędu na darmową zupę albo budyń. Nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach. Wpadliśmy też kiedyś na biznes życia. Chodziliśmy po urzędzie od pokoju do pokoju i sprzedawaliśmy pracownikom różne książki i komiksy z naszych domów, a zarobione pieniądze przeznaczyliśmy na łakocie w urzędowym sklepiku. Brama urzędu od strony Rzeźnickiej służyła nam za bramkę do gry w piłkę (która to gra akurat w tym miejscu doprowadzała do szału sąsiadkę z parteru budynku nr 43) lub była miejscem końcowym gry w raz, dwa, trzy Baba Jaga patrzy! Urzędowy parking na Okopowej był za to najlepszym torem rowerowym i wrotkarskim.

Jakże miło powrócić do tych szczenięcych lat ’90.

Wspominała: Anna Szubielska.

Zdjęcia pochodzą z albumów – kolejno: samej autorki, Grzegorza Jachyry, Elżbiety Woronieckiej i ponownie samej autorki.

Możesz również polubić…

5 komentarzy

  1. Grzesio pisze:

    Na dachu wozowni zbieraliśmy też śliwki, mama w domu robiła z nich kompot 🙂

    My z Pl.Walowego Bastion Żubr nazywalismy wulkanem , a góra śmierci był najwyższy punkt Bastionu sw.Gertrudy.

    • Autorka pisze:

      Coś mi mówi Grzesio, że jesteś tym znanym mi Grzesiem z dzielnicy. 😉
      No i fakt! Zapomniałam, że oprócz bzu, który zawsze zbierałam w bukiet na Dzień Matki były też ram śliwy.

      Ps: Trzeba kiedyś zorganizować spotkanie po latach całej naszej okolicznej ferajny. Ale by było wspomnień!

  2. Marek pisze:

    😉

  3. Wspomnienia pisze:

    Ciekawe,znam te wszystkie miejsca I atmosfere ale z lat 60tych.

Skomentuj Autorka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *