Reduta Dzik – też tam mieszkałam (część I)
Poniższe wspomnienia powstały
po przeczytaniu artykułu Reduta Dzik z 1957 roku p. Danuty Krzysztofiak.
Kochana Danusiu!
Przez absolutny przypadek przeczytałam Twoje sympatyczne wspomnienia z życia dzieci w latach 50-tych ub.w. przy ul. Reduta Dzik w Gdańsku. A właściwie nie tyle przy ulicy, co w obrębie gigantycznego podwórza zabudowanego owalnie przez ceglane, 1-piętrowe i parterowe budynki dawnych, XIX-wiecznych fortyfikacji. Warto wiedzieć, że w tych piętrowych mieszkali żołnierze (oficerowie?), a w parterowych stały ich konie. Jeszcze przed II wojną te parterowe zostały częściowo zamienione na budynki mieszkalne, a po wojnie przekształcono ich resztę.
Zadumałam się nad Twoim entuzjastycznym wyznaniem, że dzieciństwo w tym miejscu i w tym czasie było „wspaniałe” i mimo tamtych biednych, zgrzebnych lat przyznaję, że nie jest to stwierdzenie pozbawione racji. Przede wszystkim naszym udziałem było w tym miejscu życie niemal jak na wsi („Wsi spokojna, wsi wesoła…”), o którym dzieci z dzisiejszych miejskich blokowisk mogą sobie tylko pomarzyć.
Cały środek tego wielkiego podwórza zajmowały warzywno-kwiatowe ogródki, podzielone sprawiedliwie na kwadraciki i prostokąciki między wszystkich chętnych . Tu i ówdzie rosły nawet drzewa owocowe. Niezależnie od zielonego centrum prawdziwe ogrody znajdowały się na tyłach prawie wszystkich budynków. Nie zapomnę naszego: te długie szpalery porzeczkowych i agrestowych krzewów, te jabłonie zapomnianych już dzisiaj odmian, śliwy różnych gatunków, czereśnia i stara, pracowita grusza, obsypana co roku owocami pomimo głębokiego piennego wydrążenia… Zaś na końcu ogrodu rósł prawdziwie leśmianowski „malinowy chruśniak”, okalający starą, nieczynną już kitownię. Były jeszcze kwiaty zasadzone rękami przedwojennych mieszkańców tego domu: białe i fioletowe bzy, różowe i białe głogi, a na skarpie co roku zakwitały krokusy, białe narcyzy, żółte i filetowe irysy, różowe hortensje i wiele, wiele innych.
Ten ogród miał też swoją tajemnicę. Stało w nim kilkanaście drewnianych, prymitywnie pozbijanych krzyży, których nikt nie usuwał aż do chwili, kiedy spróchniały i upadły. Czy miały jakiś związek z faktem, że w naszym domu przez kilkanaście powojennych lat coś… „straszyło”? A w obrębie podwórza, jak na „wieś” przystało, można było hodować zwierzęta: kury, owce, świnie. Był też jeden koń, zaprzęgany co niedzielę do bryczki, którą państwo Karasiewiczowie jechali do kościoła. Chyba jedynym niemiłym wspomnieniem było jednak coroczne świniobicie przy jednym z chlewików. Uciekaliśmy wtedy z bratem – zatykając uszy – aż na ulicę Łąkową…
Za pobliskim wałem okalającym opływ Motławy była wspaniała trawiasta łąka, nasza dzielnicowa „plaża”. W zakolu zaś na przybrzeżnej płyciźnie bardzo dobrze funkcjonowało dziecięce kąpielisko, choć woda była tam oczywiście mulista.
Przez lata ta, żeglowna podówczas, rzeka musiała być jednak bardzo czysta, bo pływały w niej ryby i żyły raki, po których dzisiaj nie ma już śladu. W trzaskające mrozy, które w latach 50-tych ubiegłego stulecia były normą, mój Ojciec, zapalony wędkarz zabierał mnie nad rzekę, rąbał siekierą przerębel (lód miewał co najmniej 20-25 cm grubości) i z podziwu godną cierpliwością śledził wędkarski spławik w czasie, kiedy ja, z twarzą wysmarowaną… smalcem (!) kręciłam się i ślizgałam po lodzie. A czy pamiętacie, kiedy po obfitych zimowych opadach mężczyźni wychodzili z łopatami, żeby przed drzwiami do budynków wykopać w śniegu istne tunele?…
c.d.n.
Irena Czinczołł-Włudyka
Na zdjęciach z rodzinnego albumu autorki kolejno: Tadzio z Irusią na łączce – rok 1951 lub 1952. Rodzeństwo z mamą w ogrodzie – rok 1952. Z mamą na nadrzecznej łączce – rok 1957. Tadzio i Irusia w dziecięcym, mulistym (oj, mocno…) kąpielisku w zakolu rzeki.
Wspaniała opowieść, piękne wspomnienia i zdjęcia ! Czekamy na c.d.