Wulkanizacja na Łąkowej

Warsztat wulkanizacyjny przy Łąkowej 52 zapisał się w historii zarówno ulicy, jak i samej dzielnicy. Podobnie jak lokalne sklepy, piekarnie, funkcjonujące latami, będące w posiadaniu osób wywodzących się z jednej rodziny, wulkanizacja była nie tylko miejscem świadczenia usług ale również lokalnego życia towarzyskiego.

Zanim przejdę do własnych wspomnień o warsztacie, warto nadmienić, że w początkach swojego istnienia, pierwotna lokalizacja firmy znajdowała się przy ulicy Elbląskiej – niestety teraz nie potrafię zidentyfikować miejsca. Firma była dziełem mojej babci i dziadka – Józefy i Mieczysława Miturzyńskich i miała swój początek w drugiej połowie lat 40. ubiegłego wieku. Po zakończeniu II Wojny Światowej, Babcia i dziadek oraz część bliższej i dalszej rodziny, przybyło do Gdańska z powiatu chełmskiego w województwie lubelskim. Część przybyłych, często spokrewnionych ze sobą, osiedliła się we wsi Łostowice, która podówczas nie znajdowała się w granicach administracyjnych Gdańska. Pierwszą osobą z rodziny, która osiedliła się w Gdańsku była siostra mojego dziadka ze strony mamy – Feliksa Zajdlicz, osoba przedsiębiorcza, która po przybyciu kupiła i wyremontowała kamienicę, w której mieści się klatka numer 7. Niedługo po niej przybył jej brat – Mieczysław, który podjął pracę w zakładzie szklarskim swojej siostry, przy ulicy Długie Ogrody. Za jakiś czas do Mietka dołączyła jego żona Józia – moja babcia, wraz z dziećmi – Wiesią (moją mamą) oraz Jurkiem. Nie jestem w stanie dokładnie przytoczyć w jakich latach babcia i dziadek rozwijali firmę, natomiast wiem, że babcia Józia kilka lat przepracowała jako pielęgniarka w szpitalu przy ulicy obecnie noszącej nazwę jego pierwszego dyrektora – profesora Kieturakisa. Przez wiele lat babcia wspominała i była dumna z faktu, że jej przełożonym, któremu asystowała przy operacjach był sam profesor Zdzisław Kieturakis. Wspominała go jako dobrego człowieka i szefa.

Wracając do warsztatu – w związku z wizytą w Gdańsku prezydenta Francji – Charlesa de Gaulle’a, w 1967 roku, w okolicach Długich Ogrodów i Elbląskiej dokonywano wyburzeń, które objęły także budynek warsztatu. Babcia i dziadek postarali się o nową lokalizację, którą otrzymali w budynku po przedwojennej bądź dotychczasowej piekarni, przy ulicy Łąkowej 52.

W 1974 roku nastąpiła zmiana pokoleniowa – krótko po śmierci mojego dziadka Mieczysława, prowadzenie warsztatu przejął mój ojciec – Tadeusz Włodarski. Przez okres gdy przejął zarządzanie warsztatem, do końca lat 80., tata poświęcił wiele energii na rozwój technologiczny warsztatu – pojawiły się zautomatyzowane wyważarki do kół, urządzenia usprawniające demontaż i montaż kół, jak również niewielka linia technologiczna do regeneracji opon. Pierwszym elementem procesu było przygotowanie surowca, który był rozwalcowywany w wysokiej temperaturze, następnie nakładany na oponę, z której wcześniej, usuwany był stary bieżnik. W tym stanie opony trafiały do form, które w wysokiej temperaturze wygrzewały nowy bieżnik. Niestety, innowacjom w linię technologiczną, usprawniającą realizację usługi, nie towarzyszyła świadomość ani środki ukierunkowane na bezpieczeństwo i higienę pracy – warsztat ogrzewany był niezbyt szczelnym piecem węglowym, tata nie korzystał z masek ochronnych przy zdzieraniu opon, w warsztacie brakowało odpowiedniej instalacji wentylacyjnej odprowadzającej pyły ze zdzierania opon. Niestety, w czasach deficytu podstawowych towarów, brakowało również wyposażenia z zakresu BHP, zresztą mało kto myślał wówczas o przestrzeganiu tych zasad. Ciekawostką związaną z rozwojem warsztatu jest to, że swój wkład w jego rozwój techniczny i technologiczny miał przyjaciel moich rodziców – mój przyszywany wujek, kochany człowiek – Jan Smykowski, który wychował się przy ulicy Łąkowej, jego ojciec był szewcem i hodowcą kanarków. Wujek Janek był inżynierem samoukiem, innowatorem, zatrudnionym w Hydrosterze (obecnie część Grupy Remontowa). Wiele lat tata i wujek Janek jeździli na Targi Poznańskie, gdzie dokonywali – jakby na to nie spojrzeć – szpiegostwa technologicznego rozwiązań prezentowanych przez firmy z Europy Zachodniej. Wujek Janek zapoznawał się z funkcjami maszyny, szkicował ją bądź fotografował, rozpytywał przedstawicieli firm o zasadę działania, a następnie przygotowywał własną kopię jej projektu. Wiem, że niektóre maszyny obecne w firmie taty były efektem właśnie tego typu działań szpiegowskich. Dodatkowo tata, dzięki rozległym kontaktom w kraju, nabywał nowoczesne, jak na tamte czasy rozwiązania techniczne, które usprawniały pracę warsztatu.

Przez lata funkcjonowania, warsztat wrósł w dzielnicę, stał się jednym z istotnych punktów jej życia. Należy pamiętać, że warsztat przez lata był jednym z niewielu takich punktów – oprócz niego funkcjonował warsztat pana Lincera, zlokalizowany w Oliwie, z którego korzystali mieszkańcy północnych dzielnic Gdańska oraz Sopotu. Najbardziej znaną wulkanizacją w Gdyni była firma pana Halikowskiego. Podówczas wielu fachowców współpracowało ze sobą, m.in. wzajemnie się szkoląc. Z takiej współpracy powstawały wieloletnie przyjaźnie. Dwóch szczególnie bliskich przyjaciół taty -wulkanizatorów z Olsztyna i Jabłonnej pod Warszawą, podczas spotkań wspominali szkolenia prowadzone jeszcze przez babcię Józię.

Nie jestem w stanie wymienić nazwisk wszystkich pracowników warsztatu. Niektórzy pracowali w warsztacie od początku jego istnienia i byli zatrudniani przez dziadka Mietka i babcię Józię. Osobą, którą jako dziecko darzyłem ogromną sympatią był Pan Stefan Jaśkiewicz – pracował jeszcze z babcią, zawsze żywiołowo i wesoło rozmawiali ze sobą gdy babcia odwiedzała warsztat. Kolejnym wieloletnim pracownikiem warsztatu był Pan Stanisław Holzer. Wśród innych pracowników byli m.in. Pan Marek Watoła, nasz daleki krewny – Wiesław Siemak oraz Last but not least – mój drogi szwagier Piotr Zagraba.

Szczytowy okres rozwoju warsztatu przypadł na lata 80., w warsztacie co rusz pojawiały się osoby ze świata polityki, kultury czy sportu. Regularnym klientem warsztatu był prałat Henryk Jankowski, bywał w nim również Jerzy Skrzypczyk z Czerwonych Gitar – kolega taty z lat młodości. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie wszystkich znanych osób, które tam trafiały – gdzieś w mglistych wspomnieniach pojawiają się również nazwiska znanych piłkarzy. Częstym gościem był wybitny żużlowiec GKS Wybrzeże – Zenon Plech. Nietrudno było o takie wizyty w czasach deficytu produktów i usług.

Nie potrafię odtworzyć nazwisk co ciekawszych osobistości Dolnego Miasta, które regularnie odwiedzały warsztat w celach towarzyskich, bądź handlowych. Pamiętam opowieści taty i mamy o niejakim Tadeuszu-Złodzieju – podobno był mistrzem w swoim „fachu”. Dysponował umiejętnościami, którymi w obecnych czasach mogą pochwalić się iluzjoniści. Według opowieści rodziców, przy powitaniu ze znajomymi potrafił niepostrzeżenie zdjąć komuś zegarek lub wyjąć portfel – takie były jego żarty – fanty oczywiście zaraz zwracał. W czasach deficytu w warsztacie zjawiały się różne przedsiębiorcze osoby, oferujące zakup różnych deficytowych dóbr, w których posiadanie weszli częściej w mniej, niż bardziej legalny sposób.

Prowadzenie biznesu w tamtych czasach nie było łatwym zadaniem – przed 1989 rokiem, warsztat był często odwiedzany przez urzędników skarbowych szukających okazji do nałożenia domiaru, kiedyś zjawili się również funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, po donosie złożonym przez sąsiadkę, która nie mogła zrozumieć jak w ustroju socjalistycznym można posiadać dwa samochody. Tata rozwiązywał takie problemy w najprostszy i najskuteczniejszy sposób – daleki od jakiejkolwiek etyki – wszyscy ówcześni funkcjonariusze publiczni byli chętni aby przyjąć jakąś sumę pieniędzy.

Niestety cała ta historia nie ma happy endu – efektem sukcesu bywa porażka. Dobre pieniądze, predyspozycje charakterologiczne, sprawiły, że z czasem, mój ojciec częściej niż firmie przebywał poza nią. Starsi mieszkańcy dzielnicy doskonale wiedzieli gdzie rezydował w tym czasie. Kompanów do imprezy nigdy nie brakowało. Liberalizacja rynku na początku lat 90. Oraz wzrost konkurencji na rynku usług wulkanizatorskich wymagał działań innowacyjnych i marketingowych. Przyzwyczajenie do dobrobytu i dotychczasowa pozycja monopolisty sprawiły, że mój ojciec nie dał rady sprostać wyzwaniom nowych czasów. Pogrążając się w chorobie alkoholowej zaniedbał rozwój oraz doprowadził do upadku firmy. Na początku pierwszej dekady XXI wieku, władze miasta wypowiedziały tacie umowę najmu, natomiast obiekt przeznaczyły do rozbiórki – budynek, którego częścią był warsztat stał się elementem „rezerwy terenowej”. Tata otrzymał propozycję najmu innego obiektu, niedaleko stoczni lecz z tej pozycji nie skorzystał. Większość wyposażenia warsztatu trafiła na złomowisko, chociaż kilka lat wcześniej jego zakupem zainteresowani byli Rosjanie z Kaliningradu. Niestety tata, nie potrafiąc realnie wycenić wartości wyposażenia i odwołując się do ceny, którą zapłacił za nie podczas zakupu – postawił zaporowe warunki, które zniechęciły potencjalnych kupców.

Działający jeszcze warsztat odwiedziłem jeszcze kilkakrotnie z moim około dwuletnim wówczas synem. Dwójka młodszych dzieci warsztat zna tylko z rodzinnych opowiadań. Babcia Józia odeszła w 2006 roku, w wieku 95 lat (32 lata po śmierci swojego męża Mieczysława). Mój tata, po 9 latach walki z rakiem, który zaatakował układ oddechowy, zmarł 13 kwietnia 2018 roku, w wieku niemalże 78 lat.

Autor czarno-białych zdjęć – Eugeniusz Kozłowski. Autor kolorowych zdjęć – Jacek Górski.

Autor wspomnień – Marcin Włodarski
21 listopada 2018

Możesz również polubić…

2 komentarze

  1. Artur Olszewski pisze:

    Piękna ale smutna historia.

  2. Beata M. pisze:

    Mieszkałam na ulicy Łąkowej 50, więc warsztat wulkanizacyjny przylegał do naszego podwórka. Pamiętam jednak bardziej z racji wieku piekarnię, która funkcjonowała tam wcześniej. Często przez okratowane okna, my dzieciaki obserwowaliśmy pracę piekarzy. Pamiętam także wizyty u starszego Pana Smykowskiego i śpiew kanarków w licznych klatkach. Przez czas jakiś, byliśmy też posiadaczami pary tych ptaszków, kupował je także u Pana Smykowskiego mój stryjek. Jurek Skrzypczak bywał też (trochę wcześniej) gościem w naszym domu – chodził z moją siostrą do jednej klasy w szkole muzycznej na Skotnickiej (Seredyńskiego)

Skomentuj Artur Olszewski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *