Akordeonista
Kiedy w latach 60. popularność w Polsce zdobywał bigbit albo jak kto woli Muzyka Mocnego Uderzenia, niejeden chłopak chciał grać jak Krzysztof Klenczon, Seweryn Krajewski, Janusz Popławski albo Krzysztof Krawczyk czy też sięgając jeszcze dalej – Paul McCartney albo George Harrison. Mój wujek Marek też miał takie marzenie, zatem moja babcia kupiła mu klasyczną gitarę, znalazła nauczyciela z ogłoszenia i tak rozpoczął się krótki w jego życiu epizod pobierania lekcji gry na gitarze. Krótki, ponieważ bardzo szybko babcia zorientowała się, że wspomniany nauczyciel faktycznie przez kilka pierwszych minut uczy w swoim domu gry na gitarze, ale potem spragniony wysyła chłopaka po piwo. I na tym nauka się już tego dnia kończy. Wspomniana gitara wisiała jeszcze u nas mniej więcej do połowy lat 80. w małym pokoju za szafą. Aż w końcu kupił ją Krzysiek Czerski – mój kolega z podwórka mieszkający w oficynie domu na Łąkowej 30.
Mniej więcej 15 lat później moja babcia ponownie postawiła na domową edukację muzyczną. Tym razem pomyślała o mnie. Pewnego dnia odwiedziliśmy mieszkającego na parterze kamienicy Łąkowa 34 naszego organistę – pana Rymarza (czy On nie miał na imię Stanisław?…), który był też akordeonistą. Grał na akordeonie, naprawiał akordeony, a także je sprzedawał (np. na rynku na Chmielnej). W efekcie tej wizyty pan Rymarz zaczął przychodzić do naszego domu i dawać mi lekcje gry na akordeonie. Moim pierwszym instrumentem był czarny akordeon Flis mający 80 basów. Później zamieniłem go na akordeon marki Weltmeister (120 basów), który posiadam do dzisiaj. Oczywiście wszystko zaczęło się od nauki czytania nut i grania gam. Gam prawą ręką na klawiszach, później gam lewą ręką na basach, a po jakimś czasie gam w postaci złożonych akordów wykonywanych w kolejnych tonacjach.
Babcia kupiła mi w księgarni muzycznej na Heweliusza (pamiętacie tę księgarnię…) książkę Kulpowicza „Szkoła na akordeon” i strona po stronie uczyłem się grać kolejne melodie z tej pozycji obowiązkowej. Każdą stronę z zagraną już melodią mój nauczyciel zaznaczał ołówkiem, aby wiedzieć, gdzie należy rozpocząć kolejną lekcję. Pewnego razu nie znalazł pod ręką wspomnianego ołówka. Ale trafił na kredkę do brwi mojej mamy. I grubą czarną kreską zaznaczył aktualny wówczas numer strony.
Podczas wizyty we wspomnianej księgarni kupiliśmy jeszcze kilka innych książek z nutami dla akordeonistów – pamiętam m.in. „Abecadło Akordeonisty” i dwie części „Elementarza Akordeonisty”. I też czasami sięgaliśmy do nich w domu. Między innymi za sprawą kolęd. Ale o tym jeszcze wspomnę.
Oprócz tego pan Rymarz miał kilka własnych zeszytów nutowych w których miał rozpisane różne znane melodie na obie ręce. Od czasu do czasu przynosił jeden z takich zeszytów, a moja mama przepisywała nutka po nutce wybrane walce, tanga, polki i inne utwory na akordeon. A potem uczyłem się ich grać. „Puste koperty”, „Nie zapomnisz nigdy”, „Pytasz mnie co Ci dam”, „Cyganeria”, „Kapitańskie tango”, „Orkiestry dęte”, „Na wygnaniu”, „Błękitne bolero”, „O północy”, „Na falach Dunaju”, „Czterdzieści kasztanów”, „Ballada indiańska”, „Wymyśliłam cię”, „W siną dal”, „Romantika”, „Walc z filmu NOCE I DNIE”, „Ta ostatnia niedziela”, „Nie kochać w taką noc to grzech” czy też „Na falach Amuru”. Kto tego nie zna?…
W roku 1980, a może 81 pan Rymarz zakomunikował babci, że wyprowadza się z Łąkowej i nie będzie już mógł być moim nauczycielem. Ale ma dobrego znajomego, który prowadzi zespół dziecięco-młodzieżowy grający głównie na akordeonach. I może mnie tam wprowadzić. Umówionego dnia wsiedliśmy w tramwaj i dojechaliśmy pod budynek Meblowca, albo jak kto woli LOTu. A o umówionej porze weszliśmy do gmachu na Wałach Jagiellońskich (teraz mieści się tam Bank Millenium, a wtedy było tam jakieś przedsiębiorstwo budowlane [sprawdziłem w Internecie – było to Gdańskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Miejskiego]). Zeszliśmy do piwnicy i przywitaliśmy się z panem Janem Mutkowskim. Okazało się, że prowadzi on zespół o nazwie Gdańskie Kuranty. Wydał mi z magazynu jakiś akordeon. Dał nuty do zagrania. Chyba wypadłem dobrze, bo… zostałem przyjęty.
Tydzień w Gdańskich Kurantach wyglądał następująco. Jednego dnia po południu przychodzili Ci, którzy dopiero stawiali pierwsze kroki w graniu na akordeonie. Innego Ci, którzy już lepiej sobie radzili (ja trafiłem właśnie do tej grupy). A jeszcze innego Ci najlepsi. Natomiast w sobotę rano wszyscy spotykali się na wspólnym graniu na wielkiej scenie, która znajdowała się na parterze wspomnianego budynku. Repertuar był urozmaicony. Zatem przy tych trudniejszych utworach typu „Polka-Dziadek”, „Melodie znad Renu”, „La Paloma” albo oberek „Gwizdnijcie sołtysie” młodsi jedynie słuchali i obserwowali jak inni grają. Ale przy tych prostszych takich jak „Głęboka studzienka”, „Szła dzieweczka”, „Polka Tra, La, La”, „Lato w górach”, „Nad falami”, albo „Kaczuszki” słychać już było donośnie każdy instrument ze sceny. Na te sobotnie występy przychodzili też i Ci, którzy już skończyli edukację w Gdańskich Kurantach, ale cały czas ciągnęło ich do wspólnego grania. W zespole dominowały akordeony. Ale była też dziewczynka grająca na organach i chłopak (swoją drogą mój kolega z klasy – Tomek Perz), który też grał na organach albo na takim basowym keybordzie przewieszonym przez ramię. Rytm wystukiwany był na perkusji, bo i perkusistę mieliśmy w tym zespole.
Z Gdańskimi Kurantami występowaliśmy w różnych szkołach, braliśmy udział w różnych konkursach muzycznych, zdobywaliśmy chyba nawet jakieś nagrody. Dzieciaki się znały, rodzice się znali. I grała muzyka 8^)
Aż przyszła pewna styczniowa sobota 1983 roku. Jak zwykle zebraliśmy się przed wejściem do sali na parterze. Czekaliśmy, czekaliśmy. I nic. Jeden z rodziców w końcu poprosił Pana z portierni, aby udostępnił mu telefon. Zadzwonił. Odebrało dziecko i powiedziało, że dziadek cały czas śpi. Okazało się, że to był ostatni sen naszego nauczyciela.
Gdańskie Kuranty przejął jakiś inny muzyk. Część dzieci została. A część – w tym i ja – trafiła do Pałacu Młodzieży. Ale warunki nauki były tam już zupełnie inne. Indywidualne lekcje trwające mniej więcej 30 minut. Praca domowa. I do następnego spotkania za tydzień. Ostatni raz odwiedziłem to miejsce wiosną 1985 roku. I na tym skończyła się moja oficjalna edukacja muzyczna.
Ale samo granie się nie skończyło. Jeszcze przez kilka następnych lat sięgałem do instrument regularnie w grudniu, kiedy grałem przy choince kolędy. A 26 grudnia brzmiały w pokoju dźwięki „Sto lat” dedykowane mojej babci. Z tymi kolędami to nawet w 1989 roku wystąpiłem na prośbę pani Owedykowej w Klubie Seniora na Łąkowej 16.
Z tamtej dekady lat 80 pamiętam też nie tylko te (nudne czasami) prace domowe zadawane przez nauczycieli, ale też odkrywanie muzyki rozrywkowej dzięki nutom drukowanym w polskich gazetach i czasopismach. Za sprawą „Świata Młodych” mogłem zagrać wtedy kilka wielkich przebojów The Beatles. A za sprawą „Synkopy”, „Zarzewia” albo „Zielonego Sztandaru” popularne wówczas przeboje z repertuaru Lady Pank, Maanamu, Urszuli, Lombardu, Rezerwatu czy 2+1.
Sam też stawiałem koślawe kropki na pięciolinii, kiedy chciałem zapisać nutowo fragment jakiegoś znanego mi przeboju. Melodię z seriali „Zmiennicy”, „Pan Wołodyjowski” i „Jan Serce”, gwizdankę z filmu „Most na rzecze Kwai”, jakiś „Charleston”. Oraz takie znane utwory jak „Dance Me To The End Of Love”, „Wonderful Life”, „Lambada”, „Sound of Silence”, „Skóra”, „Tom’s Diner”, „Nothing’s Gonna Change My Love For You”, „Fontanna radości”, „Careless Whispers”, „99 Luftballons”, „Krew Boga”, „Always On My Mind”, „Axel. F”, „Sealed With a Kiss”, „Don’t Go”, „Still Loving You”, „Take On Me”, „The Model”, „Póki młodość w nas” czy też „Ony You” .
Do dzisiaj sąsiad z klatki obok przypomina mi koncerty akordeonowe jakie kilka razy dawałem latem z okna pokoju wychodzącego na podwórko. Dzieciaki stały na dole przy dawnym trzepaku, a ja grałem kilka znanych ówczesnych przebojów z „Pszczółką Mają” na czele.
To domowe granie miało też swoje ciemne strony. Kiedy pojawiali się u nas goście – babcia zwykle prosiła mnie, abym zagrał im kilka utworów dla umilenia czasu. Najczęściej wybierałem te najprostsze, które łatwo można było zagrać. Były to zazwyczaj – „Walc szlachecki”, „Goniąc kormorany”, „Niebo z moich stron”, „Somewhere My Love” czy też „Walc czeski”. Ale w końcu niestety i tak padała prośba o „Na wzgórzach Mandżurii”. To nie jest prosty utwór. A kiedy się go nie ćwiczy, wychodzi się z wprawy. Dlatego zawsze miałem skwaszoną minę, kiedy musiałem go wykonać. A po jego odegraniu zwykle kończyłem mój domowy występ, oddychałem z ulgą i odstawiałem instrument do kolejnej wizyty.
Mój ostatni akordeonowy epizod miał miejsce kilka lat temu. I to w bardzo wyjątkowej sytuacji. Spełniłem prośbę jednej z Opowiadaczek i przyniosłem instrument do tramwaju stojącego na ulicy Wróblej. A tam spotkałem się z panem Ludwiczkiem, który jak się okazało, też grał kiedyś na akordeonie. Po dłuższej przerwie znów mógł założyć instrument i zagrać nam kilka zapamiętanych melodii. Ja też przypomniałem sobie kilka utworów z dawnych lat. I tak wyszedł nam taki tramwajowy recital na dwóch akordeonistów i jeden instrument muzyczny.
Wspominał – akordeonista Jacek Górski.
Prawie wszystkie udostępnione zdjęcia i materiały prasowe pochodzą z archiwum autora.
Źródło nekrologu – „Dziennik Bałtycki” – nr 19 z 27 I 1983 r., str. 6