Jak zima to na łyżwy!
Nadejście zimy zawsze było dla najmłodszych mieszkańców bardzo oczekiwanym momentem i dawało dużo radości! Bardzo lubiłem prawdziwe mrozy i towarzyszące im bezśnieżne dni. Najpierw rowy i rozlewiska Olszynki, potem Opływ Motławy, stawały się wspaniałymi torami łyżwiarskimi. Gruby, czysty jak szkło lód, pozwalał na wgląd w głąb akwenów – aż do dna. Wycieczki na łyżwach od Grodzy Kamiennej do mostu przy Modrej były wielką atrakcją.
Powoli dorabialiśmy się, po negocjacjach ze Świętym Mikołajem, porządnych łyżew. Na początku były łyżwy na tzw. „płaścinki”, a stosowne blaszki pod piętą skórzanych zelówek skórzanych butów (a takie nosili prawie wszyscy) wykonywał jeden z lokalnych szewców. Ja korzystałem z usług Pana Sinkiewicza, na rogu Kurzej i Thalmanna (Wróblej). Potem wielu z nas miało już prawdziwe hokejówki. Można więc było uprawiać wolne, niczym nieograniczone rajdy po Opływie, lub zadawać szyku na lodowisku wylewanym przez GKS na torze żużlowym. Koleżanki brylowały w figurówkach. Krzysztof, mój kolega, przyjaciel i sąsiad, znalazł na strychu prawdziwe przedwojenne panczeny, tzw. noże, do jazdy szybkiej na lodzie. Gdy je zakładał to była swoista sensacja!
Należy jeszcze wspomnieć że rozwijała się również specjalizacja bojerowa: zbite z desek platformy z zamocowanymi łyżwami i „samorobnym” żaglem. Wymagało to jednak sporego wiatru, o który nie było wcale łatwo. Bez wiatru, platformy z desek służyły jako „bobsleje” do zjazdu z oblodzonych stoków u Fredka i na Kręconej.
Jednak podstawą naszych szaleństw był hokej! Sezon zaczynał się wraz z zamarzaniem akwenów. Najpierw na rowach Na Szańcach , a potem sukcesywnie na spokojnych zakątkach Opływu i Motławy. Można było grać od grudnia do marca, a nawet czasami kwietnia. Wytyczając lodowiska kierowaliśmy się dostępnością i bezpieczeństwem lodu. Do dziś potrafię ustalić gdzie i kiedy można już bezpiecznie wejść na lód. Powstające lodowiska przyciągały miejscową młodzież, w spontaniczny sposób zachęcając do rywalizacji i współzawodnictwa. Klasykiem były mecze pomiędzy Dolnym Miastem i Olszynką, ale także pomiędzy chłopakami z okolicznych szkół. W styczniu 1970 roku, my uczniowie Szkoły Podstawowej nr 3, zorganizowaliśmy własną drużynę, o wdzięcznej nazwie „Arizona” Gdańsk. Chyba była to jedyna drużyna hokejowa na Dolnym Mieście , która postanowiła wystartować w turnieju dzikich drużyn podwórkowych . Miejscem rywalizacji był turniej na naturalnym, prawdziwym, obiekcie hokejowym na Dębinkach, organizowany chyba przez miejscowy TKKF. Na zdjęciu widzicie naszą drużynę! Zamieszczam też jego drugą stronę z podpisami zawodników. Same elity: koledzy z mojej klasy VIII b , zasileni „młodzieżą” z klasy siódmej. Naszym kapitanem obraliśmy najlepszego na lodzie Włodka Sidorowicza, a jego asystentami byli Mirek i Krzysiek. Z drużyny na zdjęciu dotąd w naszej dzielnicy mieszka czwórka kolegów. Ja, autor wspomnień, to ten w prawdziwym hokejowym kasku , bo jako krótkowidz grałem w szklanych okularach. Warto jeszcze wspomnieć o Romku Grzetkowskim (Schilke) i Krzyśku Grzeskim, którzy wyjechali do Niemiec chyba w 1972 roku. Naszą opiekunką była nauczycielka Pani Feith (nie pamiętam Jej imienia ). Drużyna „Arizona” Gdańsk choć nie odniosła sukcesów była waleczna i honorowa. Tak jak na chłopaków z Dolnego Miasta przystało.
Autor wspomnień i posiadacz prawdziwego hokejowego kasku: Marek Bumblis
Kolorowe zdjęcie dawnych łyżew zostało zrobione podczas jednego z podwieczorków sąsiedzkich w 2019 r.