Jeżeli dzisiaj czwartek, to idziemy na rynek
Wyprawa na rynek na Chmielnej w latach 70. dla takiego dzieciaka jak ja, to nie było zwykłe wyjście po ziemniaki, kapustę kiszoną, słonecznik, jajka, kurę czy choinkę. No może dla mojej mamy czy babci tak właśnie było. Ale w moich oczach ten rynek był takim sezamem pełnym różnorodnych skarbów. Podczas każdej wizyty można było zobaczyć i odkryć coś nowego.
Idąc ulicą Ułańską w kierunku Nowej Motławy wystarczyło tylko przejść przez most, aby po drugiej stronie rozpocząć wielką poniedziałkową albo czwartkową przygodę (bo tylko w te dwa dni rynek był wówczas czynny).
Pierwsi sprzedawcy mieli rozłożone swoje ręczniki, kocyki albo gazety już przy samy zejściu z mostu. Pewnego dnia na takim prowizorycznym stoisku wypatrzyłem dwie figurki – czekoladowego zająca stojącego słupka i jasnozielonego węża. A że zbierałem wtedy takie plastikowe zwierzątka, udało mi się namówić moją mamę na zakup i jednego i drugiego zwierzaka. Wąż miał lekko naderwaną paszczę, ale nic mi to zupełnie nie przeszkadzało.
Potem mijaliśmy pozostałość jakiegoś ceglanego muru (dopiero wiele lat później się dowiedziałem, że to resztki spichlerza Wielbłąd). Na niskich fragmentach muru leżały mniejsze lub większe patelnie, dżinsowe spodnie i plastikowe torby reklamowe z napisem MARLBORO, CAMEL albo WINSTON. Tutaj nigdy się nie zatrzymywaliśmy. Ten towar nie był nam potrzebny.
Za wspomnianą zrujnowaną ścianą rozpoczynał się ogromny teren wypełniony po brzegi ludźmi i zwierzętami. Pierwsze rzędy zajmowali sprzedawcy płodów rolnych. Przyjeżdżali z pobliskiej Olszynki, Oruni, Rudnik, Sobieszewa czy Pruszcza Gdańskiego. A czasami z jeszcze odleglejszych krańców województwa gdańskiego. Sprzedawali ze skrzynek albo z worków. Ale chyba najczęściej bezpośrednio z wozów konnych lub rzadziej z ciężarówek. Pamiętam że najdziwniejszym pojazdem z którego sprzedawano wtedy owoce, warzywa albo zboże był dla mnie taki cudaczny ciągnik marki Dzik. Mieliśmy kilku znajomych rolników, więc kiedy ich spotykaliśmy na rynku – zawsze oprócz zakupów wywiązywała się krótka pogawędka. Pani Januszewska mieszkała w Sobieszewie, a pani Jolanta Grajoszek na Olszynce. Wspomniałem o zbożu – ponieważ w tamtym okresie było bardzo dużo gołębników i hodowców gołębi. Niektórzy hodowali też zwierzęta na działkach czy w swoich ogródkach. Potrzebowali więc paszy dla swoich ptaków czy świnek. Z tamtego obszaru do dzisiaj wpominam jeszcze jedną panią. Stała przy wiklinowym koszu pełnym słomianych ścinków. Podchodziło się do niej i prosiło o dziesięć jajek. Pani brała papierową torbę, zanurzała dłoń we wspomnianym koszu i wyciągała z tej słomy jajko za jajkiem. Dla mnie to była magia!
Kiedy zapowiadały się większe zakupy warzywno-owocowe – tę część rynku na początku omijaliśmy i wracaliśmy do niej w drodze powrotnej. Nikt nie chciał chodzić z ciężkimi siatami po dalszych rejonach. A było jeszcze ich sporo do odwiedzenia.
Bliżej ulicy Wspornikowej była połać terenu na której każdy sprzedawał to, czego najczęściej chciał się pozbyć z domu. Część sprzedawała z żelbetonowych ław. A część bezpośrednio z ziemi. Sandały obok starych podręczników, pompka do roweru obok ściennego lustra, radziecka ciężarówka na baterię obok puszki gwoździ, dywan obok termosu. Pewnego razu zimą zgubiłem tam ciepłe, wełniane rękawiczki.
Następne zapamiętane przeze mnie miejsce to plac na którym ludzie nie potrzebowali jakichkolwiek stoisk, ław czy nawet wspomnianego na początku koca. Nasz sąsiad Rymarz handlował akordeonami. Pewna mieszkanka naszej ulicy (nie pamiętam nazwiska) sprzedawała zegarki wprost z własnej ręki. Palce dłoni kolejnej kobiety obwieszone były złotymi pierścionkami. Było z czego wybierać. Jeżeli ktoś w tym miejscu obnosił się z futrem – najprawdopodobniej było ono na sprzedaż. Podobnie było z zachodnim sprzętem grającym trzymanym tak, aby każdy go zobaczył. Albo z ciężkimi torbami przewieszonymi przez ramię. Tylko wtajemniczeni wiedzieli jakie poszukiwane dobra kryły się w ich wnętrzach. To tutaj stał malarz, który sprzedawał swoje obrazy prosto z samochodu. To tutaj było stoisko z pocztówkami dźwiękowymi. Bednarz oferował beczki do kiszenia kapusty, wikliniarka – kosze, stolarz drewniane taborety i stołki własnej roboty, a pewna pani zawsze sprzedawała w tym miejscu eleganckie damskie czapki, toczki i kapelusze. Z tamtej części rynku pamiętam też kobietę, która przemieszczała się z miejsca na miejsce i powtarzała głośno jak mantrę:
Pierze stare pierzyny, poduszki – kupuję, sprzedaję, pierze, stare poduszki, pierzyny…
Dla mnie jednak najważniejsze wówczas było kilka drewnianych straganów ustawionych prawie już na samym końcu rynku. Na tych straganach starsze jak dla mnie panie oferowały wszystko to, co mogło sprawić radość każdemu ówczesnemu dziecku. Różowe baloniki, które wypuszczając powietrze po nadmuchaniu wydawały z siebie świdrujący pisk; drewniane pukawki; pistolety na kapiszony i korkowce; myszy-akrobatki, które wyczyniały cuda gimnastyczne na drążku z uchwytami; diabełki wysuwające czerwone języki, kiedy się nacisnęło ich policzki; lekkie kolorowe piłki na gumce; dwie myszki ukryte w pudełku po zapałkach, które z tego pudełka wyskakiwały, kiedy wysuwało się szufladkę i straszyły tych mniej odpornych; plastikowe modele samochodów marki nysa albo syrenka; drewniane motyle na drążku, które prowadzone po ziemi poruszały skrzydłami napędzanymi przez połączone z nimi koła; fujarki; kalejdoskopy z kolorowymi szkiełkami, pierścionki z małymi świecącymi kamykami; plastikowe zegarki na rękę; sztuczne białe szczęki; głowy smoków z dziurkami w środku, które można było założyć na palce i nimi potrząsać; drewniane żołnierzyki i wiele, wiele innych skarbów.
Kiedy zaczęto budować kolejny odcinek trasy W-Z, rynek z Chmielnej najpierw przeniesiono na Elbląską, a potem na Zawodników, gdzie działa do chwili obecnej i na którym co sobotę idę robić zakupy. Ale takiej oferty jak na rynku na Chmielnej już nie ma.
O rynku wspominał i pamiątkami z tego miejsca podzielił się: Jacek Górski.
Zdjęcia Dzika – Ciacho5, CC BY-SA 4.0, via Wikimedia Commons.
Zdjęcie pani sprzedającej kapelusze w dniu 25 sierpnia 1980 r. – Mieczysław Nadal/SIPA
Warto też przeczytać o rynku na Chmielnej:
Och, ten rynek… świetny opis ! Pamiętam… bałam się przechodzić po tym moście prowadzącym na rynek. Najgorzej było kiedy jechał tramwaj… Całe szczęście, że mama zagadywała mnie, żebym nie miała za dużo czasu na myślenie i słuchanie tego stukotu tramwaju. Wszystko jednak mijało, kiedy kupiłyśmy pachnące malinki, jabłuszka itp.
Kiedy zniknął rynek – żałowałam bardzo, ale tego mostu – nigdy !!!
Pani Beato – zachęcamy do spisania swoich wspomnień o rynku. Z przyjemnością je opublikujemy.
O, tyle co pamięta Pan, to niestety ja nie pamiętam… ale wspaniale się czytało !
Tamten rynek dla dzieciaka to było magiczne miejsce. Odbywał się w poniedziałki i czwartki. Dla przypomnienia w PRL-u poniedziałek był tzw. dniem bezmięsnym – zamknięte były sklepy mięsne, czy jak je wówczas nazywano – rzeźniki. Ale na rynku zawsze był full mięsa- i tzw. rąbanka i wędliny. Były też doskonałe wyroby mleczarskie – w kanach mleko prosto od krowy, w słoikach prawdziwa śmietana, w drewnianych osełkach prawdziwe masło, w lnianych ręcznikach twarogi i mnóstwo jajek – kurzych, gęsich, kaczych, indyczych, perliczych, przepiórczych. Do tego owoce i warzywa, dżemy, marmolady, powidła, miód i ciasta. I ten cały zwierzyniec, który można było oglądać i dotykać – od koni wyprzęgniętych z wozów, przez żywe kaczki, gęsi, kury, indyki, perliczki, przepiórki, króliki, kozy, świnie, psy i koty…, a w okolicy ruin spichlerza Wielbłąd swoje miejsce mieli gołębiarze. Takie darmowe polskie zoo. Ziemniaki kupowało się na metry, a zboże na worki. Na tzw. tandecie można było do woli oglądać znaczki, monety i banknoty z okresu WMG i kupić stare obrazy, meble i wyposażenie poniemieckich domów. A koło jednego z nielicznych ocalałych w tej okolicy domów działał bar piwny. Nie pamiętam jak się nazywał, ale wszyscy mówili na niego „U Brudasa”. Dorosłym serwował jasne i ciemne piwo z kija, a dzieciakom oranżadę i mandarynkę. Na rynku można było nawet nagrać pocztówkę dźwiękową (np. z życzeniami dla mamy czy babci). Cyganie handlowali patelniami i garnkami, żuławiacy koszami z wikliny, druciarz lutował garnki, a szlifierz ostrzył noże, tasaki, nożyczki i noże maszynek do mięsa. Można było kupić puchowe pierzyny i poduszki; kożuchy, buty, uprząż i baty dla furmanów; pelisę i kołnierz z lisa lub futro z karakułów dla żony; swetry, skarpety, czapki i rękawice robione na drutach; serwetki i obrusy dziergane na szydełku; makatki i ściereczki do kuchni; wiadra, miski, kanki, gąsiory na wino… i wiele, wiele jeszcze.
Może już mało kto pamięta, ale pierwsza lokalizacja tego targowiska była po drugiej stronie mostu w rejonie ulicy Szuwary.Nie było tam jeszcze bloków mieszkalnych, ani przedszkola Muszelka