Kapslowy Wyścig Pokoju
Była połowa lat 80. W telewizji i radiu część czasu zarezerwowana była obowiązkowo na relacje z Wyścigu Pokoju – największego powojennego wschodnioeuropejskiego wyścigu kolarskiego amatorów. Dla przykładu w 1985 r. w czwartek 9 maja o 12:50 pojawiła się pierwsza transmisja z XXXVIII Wyścigu Pokoju i trwała do 16:25. A etap XII i zakończenie w Berlinie transmitowano w środę 22 maja od godziny 15:00 do mniej więcej 16:30. Wszystkim miłośnikom kolarstwa znane były wówczas takie nazwiska zwycięzców jak Lech Piasecki, Olaf Ludwig czy Uwe Ampler.
My dzieciaki chodzące wówczas do podstawówki zawsze mieliśmy w maju nasz własny podwórkowy Wyścig Pokoju zainspirowany tym, co się widziało i słyszało w ówczesnych mediach.
Wystarczyło kilkoro dzieciaków (najczęściej chłopaków). Każdy z nich obowiązkowo musiał mieć w kieszeni kapsel albo dwa – po piwie gdańskim eksportowym, pepsi, wodzie mineralnej, Herbavicie, toniku albo oranżadzie. Wszyscy zbierali się na podwórku i następowało wytyczanie trasy wyścigu. Można to było zrobić znalezioną na trawniku czerwoną ceglanką. Można też było wykorzystać do tego dłuższy bok własnego buta, którym na ziemi krok po kroku tworzono kolejne części rowerowego szlaku. Im bujniejsza wyobraźnia, tym więcej na drodze zakrętów, wiraży, a czasami nawet dodatkowych przeszkód w postaci wykopanych dołków, usypanych pagórków albo innych niespodzianek. A przy odrobinie cierpliwości usypywało się nawet bandy z piasku wzdłuż rowerowej szosy. Ewentualną alternatywą było rysowanie trasy kredą albo kawałkiem cegły na asfalcie. Ale tak działo się zdecydowanie rzadziej.
Kiedy trasa była gotowa, ustawiało się kapsle na linii startu i w zależności od ustalanych na żywo reguł – pstrykało się palcem w kapsel raz, dwa albo nawet trzy razy. Pstryknąć trzeba było w kapsel tak, aby przesunąć go do przodu i aby przy okazji nie wypaść z trasy. Bo to wiązało się z powrotem na miejsce z którego oddany był ostatni „pstryk”. Pstrykanie w kapsle po linii prostej nie było zbyt trudne, chociaż i tak trzeba było odpowiednio skalkulować siłę włożoną w pstryknięcie, aby kapsel nie poszybował za daleko. Trochę trudniej było na wirażach. Więc albo wybierało się strategię po skosie (od jednej bandy do drugiej bandy i ponownie do pierwszej) albo kiedy osiągnęło się już podwórkową wprawę – robiło się tak zwany rowerek czyli stawiając kapsel na bocznej ściance wykonywało się pod odpowiednim kątem charakterystyczny ruch palcami, aby kapsel poturlał się odrobinę do przodu, potem sam z siebie wziął zakręt i po jego pokonaniu poturlał się jeszcze siłą rozpędu odrobinę za zakrętem. Taka technika dobrze sprawdzała się np. wtedy, kiedy trasa akurat zawracała do punktu wyjścia.
Rozpoznawanie kapsli nie było zbyt łatwe. Szczególnie w przypadkach, kiedy w podwórkowym Wyścigu Pokoju brała udział spora liczba uczestników z okolicznych ulic. Prawie wszystkie kapsle miały identyczne koszulki (pamiętam, że jakaś oranżada kupowana chyba na Chłodnej miała kapsel wypełniony od środka taką masą ze słomy albo sprasowanych trocin, co stanowiło wyjątek wśród pozostałych białych lub szarych wypełnień). Można więc było ewentualnie coś na takiej koszulce napisać długopisem albo flamastrem. Albo narysować. Albo ją całą pokolorować. Pamiętam, że przez pewien czas miałem też kapsel różny od pozostałych przez to, że nie miał typowego „blaszanego” koloru, ale był od środka barwy pomarańczowej. I wcale mi to nie przeszkadzało, że był lekko wklęśnięty z jednej strony. Najważniejsze, że nikt inny takiego nie miał.
Aż pewnego dnia kolega Krzysiek mieszkający na Łąkowej tylko klatkę obok mnie wyniósł na podwórko nożyczki, klej biurowy w tubce albo gumę arabską (już teraz tego nie pamiętam) i swój atlas geograficzny dla klasy V „Poznajemy kontynenty”. Otworzył go na jednej z ostatnich stron i zaczął rozdzielać wśród nas wydrukowane na tych stronach flagi wszystkich państw świata rozcinając wzdłuż kolejne rzędy flag. Wystarczyło już tylko wybrać sobie jedną lub kilka flag, które się dostało z przydziału, ewentualnie wymienić się z kimś innym na flagę z jego zestawu, przyciąć karteczki do odpowiednich rozmiarów, posmarować pod spodem klejem, wcisnąć do posiadanego kapsla lub kapsli, przycisnąć umorusanym kciukiem i… zabawa w Wyścig Pokoju nabierała już zupełnie innych barw.
Nie muszę dodawać, że nikt nie chciał wkleić sobie do kapsla flagi ZSRR, ale za to szczęściarze i wybrańcy pstrykali w kapsle z flagami Polski, NRD albo Czechosłowacji. Co więcej – ponieważ w tych beztroskich czasach nie było dla nas rzeczy niemożliwych – nic nie stało na przeszkodzie, aby obok kapslowego kolarza z Polski czy Niemieckiej Republiki Demokratycznej „pedałował” kolarz z Hondurasu, Kongo, Zjednoczonych Emiratów Arabskich albo Australii, co w prawdziwym wyścigu byłoby niemożliwe. No i najważniejsze – nikt już się nie zgubił się w peletonie kapsli, od razu wiadomo był czyj kapsel wysunął się na prowadzenie, kto cały czas ciągnie się w ogonie, a kto systematycznie jest w środku grupy. Do tego te komentarze, kiedy Polak pięknym prostym strzałem pokonał na finiszu Niemca, albo Japończyk wyprzedził na zakręcie Kubańczyka albo Grek wyleciał z trasy już trzeci raz pod rząd. A kiedy wszystkie kapsle doszły do mety, a gracze jeszcze nie byli znudzeni, cały wyścig można było rozegrać jeszcze raz. Natomiast jeżeli zabawa stawała się zbyt nużąca – chowało się kapsle do kieszeni i wyciągało pieniążek, aby zagrać „w dołek” albo scyzoryk, aby zagrać w „ojca, matkę”. Ale to już dobry materiał na osobne podwórkowe wspomnienia.
Zaprezentowane w artykule pamiątki z lat 80. czyli atlas i kapsle pochodzą z kolekcji autora.
Autor artykułu: Jacek Górski.
[mappress mapid=”37″]