Kartofel i koszykówka
Wspomnienia Opowiadaczek o domowych grach w korki… Scrabble i kości przywołały też i moje skojarzenia z dawnych lat na podobny temat. A że czasów doczekaliśmy wyjątkowych – może znowu warto sięgnąć do starych sprawdzonych metod spędzania wolnego czasu wspólnie z rodziną pod jednym dachem. Korzystajcie śmiało z naszych podpowiedzi. Zdejmijcie swoje zakurzone gry z pawlacza albo przynieście je z piwnicy, I bawcie się przy nich dobrze. Tak jak my się bawiliśmy – wówczas grając, a teraz wspominając.
Zacznę od „Kartofla” – ulubionej gry małego Jacka w którą grałem z babcią w połowie lat 70. Wystarczył nam długopis i kartka papieru na której w losowych punktach zaznaczało się numery od 1 do 20, 30, a czasami nawet i 40. Zadaniem było naprzemienne łączenie kolejnych numerów liniami tak, aby każda następna linia nie przecinała się, a nawet nie dotykała wszystkich pozostałych wcześniej zakreślonych linii. Na początku wszystko wydawało się proste. Jedynkę z prawego górnego rogu łączyło się z dwójką z lewego dolnego, potem szło się do trójki na środku, następnie do czwórki z lewego boku niżej, do piątki z prawego i… w miarę przybywania połączeń zadanie zaczynało być coraz bardziej skomplikowane. Wyobrażacie sobie tę pajęczynę linii które należało jakoś obejść, aby połączyć dwadzieścia siedem z dwadzieścia osiem?… Nazwa gry pochodziła chyba od tego, że każdy kolejny połączony numer zamazywało się w kształcie elipsy przypominającej kształtem bulwę kartofla.
Moją pierwszą grą planszową była „Wyprawa po skarb”. Przesuwało się pionek o tyle kratek, ile wyrzuciła kostka i trafiało się na mniej lub bardziej szczęśliwe pole. Traciło się ruch albo trzeba było się cofnąć lub zyskiwało się dodatkowy rzut w swojej rundzie. Ale nie zajmuje ona szczytu listy moich ulubionych gier planszowych z czasów mojego dzieciństwa. Na pierwszym miejscu znajduje się cały czas miło wspominana gra „Manewry morskie”. Pamiętam, że pierwszy raz zagrałem w nią na kolonii w Zakopanem (to mógł być 1979 albo 1980 rok). I mnie już wciągnęła na całego.
Czy pamiętacie takie planszowe gry świetlne w których poprawne odpowiedzi na zadane pytania sygnalizowane były światłem żaróweczki. Zasada była prosta. Dwa kabelki z wtyczkami i mnóstwo dziurek na planszy. Dziurek przyporządkowanych różnym rysunkom i hasłom. Jeżeli kabelki włożyło się w odpowiednie dziurki, zamykało się obwód i żarówka się zapalała. A zapalała się oczywiście tylko wtedy kiedy konkretny rysunek połączono z poprawnym hasłem. U mnie w domu miałem grę z herbami miast wojewódzkich i województwach oznaczonych na mapie Polski. Ale pamiętam, że były też chyba znaki drogowe oraz stopnie wojskowe albo bandery… Ostatnio zniosłem pomarańczowe pudełko ze strychu i chciałem ją odkurzyć. Kupiłem nawet do niej płaską baterię. Ale niestety – kabelki się rozlutowały i gra nie nadaje się w takim stanie do użytku.
Na koniec przykład dwóch gier sportowych, które można było uprawiać na stole bez wychodzenia z domu. Pierwszą z nich jest „Boks”, a drugą „Koszykówka”. W boksie faktycznie dochodziło do walk bokserskich na plastikowym ringu. Rzuty kostką wyznaczały kolejne ciosy oraz uniki, a nawet i nokaut. A w koszykówce trzeba było po prostu wbić piłkę do kosza. Pamiętam, że zorganizowałem sobie kiedyś podczas wakacji, kiedy padał deszcz, stolikowe zawody międzynarodowe w tej grze. Najpierw przygotowałem na karteczkach państwa, potem odbyło się losowanie, potem runda eliminacyjna – chyba w ośmiu grupach, a potem rywalizacja o kolejne awanse wg klasycznej drabinki i oczywiście walka o złoto, srebro i brąz. Nie pytajcie tylko o to które państwo zwyciężyło – bo tego zwyczajnie nie pamiętam.
Wspominał: Jacek Górski