Kuchnia pełna cudów
Wspominając w poprzednim miesiącu kryzysowe smaki z lat 80. skupiłem się – zgodnie z tytułem – na tym, co można było zjeść w tamtej dekadzie. Pokazałem przy okazji kilka publikacji kulinarnych z tamtego okresu. Ta papierowa oferta skierowana była głównie do dorosłych. Ale i dzieci mogły się wówczas zainteresować gotowaniem.
Pierwszym sposobem było oczywiście podglądanie w kuchni wspomnianych wcześniej dorosłych. Ale kto by tam spędzał w takim miejscu tyle drogocennego czasu. Czasu w którym tyle atrakcji czekało na nas w innych częściach domu albo na podwórku lub na boisku.
Był jednak też drugi sposób. I pewnie nic bym o nim nie wiedział, gdybym sam nie znalazł (chyba pod choinką) w 1978 roku książki Marii Terlikowskiej „Kuchnia pełna cudów”. Książki którą jako dzieciak pożerałem oczami. Bo była bardzo ładnie i wielobarwnie zilustrowana przez Ewę Salamon. I książki, którą z przyjemnością i z zainteresowaniem się czytało (oczywiście nie przy jedzeniu). Chociaż to właśnie jedzenia dotyczyła jej tematyka. Ale nie była to zwykła książka kucharska pełna przepisów, które przegląda się w zależności od zapotrzebowania na konkretne danie. To był raczej zbiór domowych i rodzinnych przygód, które mogły przytrafić się każdemu. Przygód w których znaczącą rolę odgrywało przyrządzanie posiłków i odpowiednia, nietypowa forma ich podania.
Rzecz działa się w domu rodziny Kowalskich:
Kowalskich jest czworo:
Dorota Kowalska (mamusia)
Jan Kowalski (tatuś)
Justyna Kowalska (uczennica III b)
i
Tomek Kowalski (uczeń II a).
Przepraszam, jest jeszcze
Barnaba Kowalski (kot)
W każdym z 17 rozdziałów opowiedziana została osobna kulinarna historia w której w nawiązaniu do jakiegoś wydarzenia z życia wspomnianych Kowalskich typu: imieniny (w tym nawet imieniny kota), Dzień Matki, Wielka Sobota, wizyta cioci Zosi, Dzień Kobiet, choroba mamy albo po prostu zima bez śniegu (to tak jak teraz…) powstawały wyjątkowe dania przygotowywane w prosty sposób z najpopularniejszych, dostępnych wówczas składników. Wyjątkowe, bo tworzone z wyobraźnią i od strony wizualnej bardzo pomysłowo zaprezentowane na stole i podane do jedzenia.
Na kartach książki zaserwowano młodemu czytelnikowi przepisy m.in na muchomory z jajek i pomidorów; bałwany na słodko i na słono; regaty na liściach sałaty; krokodyla z wężowego ogórka; domek z krakersów, słonych paluszków i awanturki oraz psa z kiełbasy. No sami powiedzcie – czy to nie zachęca do dalszego czytania oraz do przyrządzenia takich przysmaków samemu w kuchni.
Pamiętam, że najczęściej powstawały u nas w domu wspomniane muchomory oraz łódki na sałacie. Na moją osiemnastkę w 1989 roku przyrządziliśmy krokodyla z ogórka. Do dzisiaj przygotowuję latem przezroczysty deser z owoców zalanych galaretką. A od czasu do czasu i w XXI wieku zajadam się sałatką z niczego. Kto wie czy to właśnie nie za sprawą tej właśnie książki polubiłem gotowanie…
Książka doczekała się części drugiej. Ale o tym napiszę następnym razem.
Wspomnieniami z dzieciństwa podzielił się Jacek Górski. Z jego biblioteczki pochodzi też oryginalna książka „Kuchnia pełna cudów” autorstwa Marii Terlikowskiej z ilustracjami Ewy Salamon.