Mieszkałem na Dolnej 10a – wspomina Kazimierz Furmańczyk (część IV)

Część I, Część II, Część III

4/ Koledzy, Kardynał, kolonie i pani Szulc

Spośród kolegów najczęściej bawiących się na Dolnej (oprócz tych mieszkających pod 10a) szczególnie zapamiętałem dwóch: Zygfryda Sapiehę (nie wiem dlaczego mówiliśmy na niego Lalek) i Andrzeja Grabowskiego (w późniejszym czasie wyjechał on z rodzicami do Niemiec) – obaj mieszkali przy Łąkowej. Pamiętam też Andrzeja Szymona (syna tego Pana z kiosku) oraz Artura (mieszkał na rogu Dolnej i Łąkowej, naprzeciwko komisariatu). Często dołączał do nas nieco starszy od nas kolega, który miał (chyba lewe?) oko mleczne czyli niewidzące. Mówił, że

jakieś dziecko strzeliło kiedyś z łuku i strzała trafiła go prosto w oko.

Bardzo lubiłem rozmawiać z nieco starszym kolegą z mojej klatki (Dolna 10a m.1). Nazywał się on Adam Laskowski. Niestety Adam w pewnym momencie zachorował poważnie na zapalenie płuc i zmarł. Bardzo przeżywałem jego śmierć.
Często chodziłem też bawić się na prawdziwe podwórko z trzepakiem i chyba również piaskownicą na rogu Łąkowej i Chłodnej. Było tam wejście do labiryntu piwnic pod domami na Łąkowej. Spotykaliśmy się tam „na trzepaku” i bawiliśmy w chowanego lub policjantów i złodziei w piwnicach.
Łąkowa 50. Wejście do kamienicy. 1979 rok.W budynku narożnym (Łąkowa 50) mieszkała trójka rodzeństwa pp. Niepiekło: Małgorzata, Andrzej i Beata. Mieszkali na parterze (m. 1); bywałem tam u nich w domu, w pokoju mieli piękny stary piec kaflowy z duchówką zamykaną ażurowymi metalowymi drzwiczkami. W tym samym domu mieszkali jeszcze dwaj moi koledzy: Zdzisław Ziębicki (m. 4) – z naszej klasy oraz Zbigniew Kowalewski. Naprzeciwko, po drugiej stronie (Łąkowa 7) mieszkał Zbigniew Mierzejewski (jego ojciec miał tam zakład krawiecki na pierwszym piętrze). Siedziałem z nim w jednej ławce i przyjaźniliśmy się. Czasami, po lekcjach przychodziliśmy do zakładu popatrzeć jak jego ojciec pracuje.
Drugim najbliższym kolegą, z którym się przyjaźniłem był Zbysław Cieślak. Mieszkał on na Olszynce, przy ulicy Stokrotki 14. Byłem parę razy u niego, miał bardzo miłą mamę. Zawsze musiałem zjeść u niego obiad.
Przy końcu Chłodnej mieszkał inny kolega Andrzej(?) Jankowski. Na Stefanii Sempołowskiej (w połowie ulicy na południowej stronie, chyba na najwyższym piętrze) mieszkał kolega z klasy Bernard Miotk, a w ostatnim domu na stronie północnej, na ostatnim piętrze, mieszkał inny kolega z klasy Stanisław Michałowski. Jego ojciec również Stanisław Michałowski był artystą malarzem. Często bywaliśmy u siebie; lubiłem u niego oglądać obrazy jego ojca i patrzeć, jak maluje.
Przy ul. Łąkowej 54 mieszkał nieco starszy kolega Jakub Łuczak, z którym bardzo lubiłem rozmawiać. Przy ul. Łąkowej 4 lub 5, gdzieś na wyższym piętrze mieszkała koleżanka z klasy – Elżbieta Kroll. Przy ul. Ułańskiej (blisko Blaszanki) mieszkał inny kolega z klasy – Jerzy Szymański. Również często bywałem u niego w domu. Jego ojciec miał warsztat stolarski w podwórzu. Bardzo lubiłem zapach surowego drewna i podziwiałem jego pracę.
Na ulicy Sadowej miałem kilku kolegów. Byli to: Bogdan Bartecki, Wacław Szoć zapalony kibic, chyba ze względu na bliskość stadionu oraz Wacław Chodorowski (Chodorkiewicz), który dołączył do nas trochę później, gdyż jego rodzina przyjechała ze wschodu. Bardzo dobrze mówił po polsku z charakterystycznym wschodnim akcentem.
Pamiętam również Ludwika Chmurę. Ale tego, gdzie mieszkał, nie mogę sobie teraz przypomnieć. On po podstawówce poszedł w kierunku artystycznym. Na początku lat 70. spotkałem go przypadkowo. Był już wówczas malarzem.


W początkowym okresie Podstawówki byłem Ministrantem w Kościele Niepokalanego Poczęcia NMP przy ul. Łąkowej. Bierzmowany byłem w Kościele Św. Mikołaja (na placu przed Kościołem) przez Kardynała ks. Stefana Wyszyńskiego (rok 1957 lub 58), świeżo po powrocie z zesłania. Pamiętam, że na uroczystości bierzmowania był straszny tłok, gdyż każdy chciał przyjść i zobaczyć wreszcie wolnego Kardynała i posłuchać jego kazania. Było to wielkie wydarzenie dla całego Gdańska. Zapamiętałem sam moment ceremonii i dotyk jego palców na mojej głowie.


Ponieważ siostra mojej Mamy zmarła na gruźlicę w wieku 20 lat, więc Rodzice obawiali się, żebym nie zachorował na tę straszną chorobę. Jeszcze przed posłaniem mnie do szkoły, Rodzice wysłali mnie na kolonie organizowane przez zakład pracy Taty – Dalmor. Zaprezentowane zdjęcia przedstawiają moment wyjazdu na te kolonie.

Kazimierz Furmańczyk - Wyjazd na kolonię z Dalmoru. Rok 1951 lub 1952

Na koloniach z Dalmoru. Rok 1951 lub 1952. Autor stoi w najwyższym rzędzie piąty od lewej (środek okna).

W pierwszej klasie, Rodzice posłali mnie do Prewentorium w Dzierżążnie. Byłem tam od 17 października 1951 r. do 22 grudnia tego samego. W Prewentorium odbywały się też lekcje szkolne. Więc nie wpłynęło to na terminowość mojej edukacji.
W następnym roku jeszcze raz pojechałem na kolonie organizowane przez Dalmor. Bardzo mi się takie kolonie podobały, gdyż dużo było wycieczek do ciekawego lasu: poznawanie drzew, krzewów, jagód, borówek , grzybów, a nawet małych zwierząt. Bardzo miło wspominam opiekunów, zawsze bardzo cierpliwych i pomocnych przy odpowiedziach na nieskończone pytania: „co to jest?” „dlaczego?” i wiele innych pytań. Bardzo też tęskniłem jednak za rodzicami.

Później, na fali politycznej odwilży, w 1955-56 wstąpiłem do reaktywowanego na wzór przedwojenny Związku Harcerstwa Polskiego. Pojawili się instruktorzy, członkowie ZHP jeszcze sprzed wojny, lub członkowie Szarych Szeregów. Wspaniali ludzie oddani harcerstwu i pracy z młodzieżą. Pamiętam szczególnie jednego z nich, naszego Drużynowego o nazwisku Jaworski (chyba Tadeusz) w wieku ok. 20-25 lat, mieszkającego przy ul Śluza. Zostałem jego Przybocznym. Okna jego mieszkania widziałem z okna naszego domu w kuchni.


Na Ułańskiej, blisko Łąkowej mieszkała samotna kobieta, w mocno średnim wieku – pani Szulc. Utrzymywała się z prania bielizny pościelowej. Pamiętam, że byłem u niej z mamą, żeby zanieść bieliznę do prania. Zwróciłem uwagę na jej powykręcane chorobą dłonie. Gdy mama rozmawiała z nią ona płakała z bólu. Mówiła, że jest już sama i zajmuje się praniem, żeby mieć z czego żyć. Trudno było zrozumieć, co mówi, gdyż prawie nie znała polskiego. Była chyba Kaszubką, lub Niemką. Opowiedziała mamie swoją historię: mąż jej umarł, lub zginął na wojnie i została sama z córką. W czasie, gdy front zbliżał się, jej córka poznała wojskowego Niemca i wyjechała z nim na zachód. Od tego czasu nie miała z nią kontaktu. Chodziła podobno po różnych urzędach, ale nikt nie mógł, lub nie chciał zrozumieć, o czym mówi. Mama zaoferowała jej pomoc i napisała w jej imieniu podanie do Czerwonego Krzyża opisując jej sytuację. Byłem bardzo przejęty zarówno wyglądem, jak też sytuacją tej kobiety. Po pewnym czasie, gdy zapytałem mamę, co z p. Szulcową, mama powiedziała mi, że była u niej, nie zastała jej, a sąsiedzi powiedzieli, że odnalazła córkę i wyjechała. Bardzo ucieszyłem się z tego faktu. Więcej nie wracałem w rozmowach z mamą do problemu p. Szulcowej. Teraz zastanawiam się, czy mama widząc moje duże zaangażowanie emocjonalne, powiedziała mi wtedy prawdę…

c.d.n.

Autor wspomnień i posiadacz oryginalnych kolonijnych zdjęć – Kazimierz Furmańczyk.
Autorem zaprezentowanych fotografii kamienic na Łąkowej 50 i Łąkowej 54 był Artur Wołosewicz. Źródło: Sobiecka L., Kaliszczak M. (ed.), Gdańsk – Dolne Miasto. Dokumentacja historyczno-urbanistyczna, PP Pracownie Konserwacji Zabytków Oddział w Gdańsku Pracownia Dokumentacji Naukowo-Historycznej, Gdańsk 1979

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *