Mieszkałem na Dolnej 10a – wspomina Kazimierz Furmańczyk (część XXII)

Część I, Część II, Część III, Część IV, Część V, Część VI, Część VII, Część VIII, Część IX, Część X, Część XI, Część XII, Część XIII, Część XIV, Część XV, Część XVI, Część XVII, Część XVIII, Część XIX, Część XX, Część XXI

14/ Studia w Warszawie (część I)

Pamiętam do dzisiaj tę wielką radość! Dostałem się na Politechnikę Warszawską, na wydział Geodezji i Kartografii. W domu zaczęły się przygotowania do mojego wyjazdu do Warszawy. Nieocenione były rady mojego brata Zdzisława, pracującego już wtedy w Warszawie, który odebrał mnie z dworca w Warszawie i zaprowadził do Akademika przy pl. Narutowicza.
Ze względu na status materialny rodziny otrzymałem pełne stypendium składające się z bonu mieszkaniowego (przydział do Akademika), bonu stołówkowego i pewną kwotę (t.zw. stypendium socjalne) na pozostałe wydatki. Kazimierz Furmańczyk stoi przed akademikiem w WarszawieZakwaterowany byłem w kompleksie przy pl. Narutowicza, w Akademiku przy ul. Mochnackiego. Warunki były prawie luksusowe: pokój 4-osobowy z łóżkami piętrowymi, łazienka wspólna na piętrze i pokój do nauki „cichy”. Stołówka była wspólna dla całego kompleksu Akademików. Moimi kolegami w pokoju byli Poznaniacy z tej samej grupy: Marek, Jurek i Wojtek. Szczególnie zaprzyjaźniłem się z Markiem Stepczyńskim, z którym  utrzymuję kontakt do chwili obecnej, mimo, że jest już od wielu lat w odległej Kanadzie. (Na ferie świąteczne wyjeżdżaliśmy do swoich domów: Marek w Poznaniu, a ja w Gdańsku). W zbiorach „Opowiadaczy” znalazła się wielkanocna kartka świąteczna, którą Marek wysłał do mnie z Poznania.  Bony żywieniowe miałem na wszystkie trzy posiłki dziennie.
Zajęcia mieliśmy w Gmachu Głównym przy pl. Jedności Robotniczej (obecnie pl. Politechniki). Dojazd był tramwajem z pl. Narutowicza tylko parę przystanków. Można powiedzieć, że warunki bytowe mieliśmy świetne.
Kadra profesorska była w przeważającej części przedwojenna. To byli wspaniali ludzie. Jestem dumny, że miałem okazje słuchać ich wykładów. Wymagania były bardzo wysokie. Szczególnie, że byłem absolwentem Liceum Ogólnokształcącego, a większość studentów naszego wydziału była absolwentami Techników Geodezyjnych, obeznanych z większą częścią wykładanego materiału. Zajęcia praktyczne były bardzo ciekawe i składały się z pomiarów i obliczeń. Doskonalenie pomiarów odbywało się w czasie ćwiczeń terenowych (praktyk), które odbywały się w różnych częściach Polski: Grybów k/Nowego Sącza, Mielno, Olsztyn, Ostrów Maz. I inne. Były to również świetne wyjazdy integracyjne.

Od początku studiów byłem też zaangażowany w sport strzelecki. Ponieważ strzelnica treningowa była zlokalizowana na strychu liceum, w naturalny sposób zacząłem udzielać korepetycji z matematyki. Korepetycji udzielałem do końca studiów, co znacząco reperowało mój budżet i szybko mogłem zrezygnować z pomocy rodziców.
W czasie korepetycji miałem zdarzenie, którego do dzisiaj nie mogę zapomnieć. Otóż udzielałem korepetycji jednej dziewczynie o imieniu Zosia, chyba z 10 klasy. Zosia była bardzo wrażliwą i trochę rozkojarzoną osobą. Dużo wysiłku mnie kosztowało, aby zaczęła robić postępy w matematyce. Po lekcjach inicjowała ze mną rozmowy na różne tematy, w tym życiowe. Powiedziałem o tym jej mamie, ale odpowiedziała mi tylko, że nie ma z nią najlepszych relacji i to wszystko. Pewnego dnia, gdy wróciłem do Akademika z kina bardzo późno, Pani portierka powiedziała mi, że jakaś Zosia dzwoniła do mnie. Ponieważ było już byt późno, aby dzwonić do kogokolwiek, zadzwoniłem do niej następnego dnia rano i po południu, ale nikt nie odbierał. Zadzwoniłem więc do jej koleżanki, której również udzielałem korepetycje. Dowiedziałem się, że poprzedniego dnia wieczorem Zosia odkręciła gaz. Podobno dzwoniła do kilku osób, ale nikogo nie mogła zastać. Bardzo to wówczas przeżyłem i do tej pory nie mogę zapomnieć,

Były też miłe chwile, gdyż prawie każdego roku byłem zapraszany na Studniówkę lub Bal Maturalny.

Chyba gdzieś pod koniec pierwszego roku moich studiów Klub Tańca Politechniki zorganizował nabór nowych członków. Z ciekawości zgłosiłem się tam. Zostałem zakwalifikowany i przydzielono mnie do studentki pierwszego roku z naszego wydziału. Zaczęła się ciężka praca. Nie wyobrażałem sobie, że aż tak ciężka. Zajęcia – treningi mieliśmy dwa razy w tygodniu po dwie godziny. Wracaliśmy z nich cali mokrzy od potu i potwornie zmęczeni. Stopniowo nabieraliśmy kondycji i wprawy. Uczyliśmy się wielu tańców : „klasycznych”, „Ameryki Łacińskiej” oraz „współczesnych”. Nie podejmuję się wszystkich wymienić. Udało mi się zapamiętać takie jak: foxtrot, quickstep, tango, walc angielski i wiedeński, twist, samba, rumba, Jive, Cha-Cha, Rock and Roll, Paso Doble i Madison Ze współczesnych najmodniejsze wówczas były: Rock and roll, Twist i Madison. Opanowanie po kilka figur z każdego z tych tańców było ogromnym wyzwaniem. Okazało się, że szykują nas do turnieju kwalifikacyjnego do uzyskania odpowiedniej (dla początkujących najniższej) „klasy”. Niestety na miesiąc czasu przed turniejem, moja partnerka zrezygnowała ze studiów i wyjechała do domu. Zostałem więc sam bez szans, aby nowa partnerka opanowała to wszystko przed turniejem. W ten sposób skończyła się moja przygoda z „tańcem turniejowym”.

Dyplom dla Kazimierza Furmańczyka za zajęcie IX Miejsca w roku 1963 w plebiscycie na najlepszego sportowca GeodezjiW lutym każdego roku organizowany był na wydziale „bal Geodetów”, w czasie którego ogłaszane były wyniki plebiscytu na 10 najlepszych Sportowców Geodezji w poprzednim roku. Jeden raz udało mi się zdobyć 9 miejsce za 1962 rok (strzelectwo sportowe było bardzo niepopularne), o czym świadczy fotografia dyplomu.

c.d.n.

Autor politechnicznych wspomnień i posiadacz zaprezentowanych pamiątek– Kazimierz Furmańczyk.
Zdjęcie Politechniki Warszawskiej autorstwa Adrian Grycuk – Praca własna, CC BY-SA 3.0 pl.

Możesz również polubić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *