O psie bernardynie, co do zdjęć pozował
Czy jest tu ktoś, kto pamięta psa rasy bernardyn, który pracował na Długiej i Długim Targu w Gdańsku w latach 70. i 80. XX wieku?
Zdecydowanie był to pies pracujący. Jego właściciel przez całe lata robił zdjęcia z tym właśnie psem. Zdjęcia dla turystów i dla przechodniów. Zdjęcia dla miejscowych i przyjezdnych. Zdjęcia dla rodziców i dla ich dzieci. Pan fotograf najpierw odpowiednio ustawiał osoby przy wspomnianym psie. Najlepiej na odpowiednim tle – powiedzmy takiej fontanny Neptuna lub ratusza. A potem -cyk- i można już było oglądać zrobione zdjęcie… Hola! Hola! O nieee, nie tak prędko! To były inne czasy i inna technika. Zrobione zdjęcie należało jeszcze przecież wywołać w tzw. ciemni, odbić na papierze fotograficznym i wtedy dopiero można było powiedzieć – gotowe.
Ale w tej historii nie chodzi tylko o robienie zdjęć na Trakcie Królewskim w towarzystwie psa.
Dopiero teraz rozpoczyna się najważniejsza część opowieści,
Kilka lat temu /to mógł być 2015, może 2016 rok…/ podczas jednego ze spacerów prowadzonych przez OH, poszliśmy w stronę Długich Ogrodów. Było sporo uczestników i osób, które aktywnie wspominały daną lokalizację. Kiedy byliśmy za kościołem św. Barbary pojawiła się m.in. opowieść o… psie, z którym robiono zdjęcia na Długiej – wiele lat wcześniej. I przez zupełny przypadek, jak się okazało – była wśród nas pani – córka tamtego fotografa. Najmłodsza spośród dziesiątki rodzeństwa. Podczas tego spaceru pani ta opowiedziała nam, jak to było z tym wywoływaniem klisz i robieniem zdjęć.
Otóż jej tato robił zdjęcia, a któreś z jego dzieci przychodziło do niego po „film”, czyli kliszę do wywołania. Potem biegiem do domu, a tam – mama /tejże pani/ w ciemni wywoływała kliszę i robiła zdjęcia na papierze. Po wyschnięciu każdego z nich, kolejne z rodzeństwa biegło z powrotem do taty, aby przekazać gotowe fotografie. Po takie zdjęcia przychodzili ludzie, którzy około godziny wcześniej pozowali razem z bernardynem. Pani wspomniała, że dzięki pomysłowemu i pracowitemu tacie, zaangażowaniu wszystkich członków rodziny oraz walorom fotogenicznym bernardynów, które pozowały, udało się utrzymać ich rodzinę.
Państwo mieszkali w pobliżu parku św. Barbary, a specjalny kojec dla swoich psów mieli od strony ul. Krowoderskiej. Pan nawet miał specjalny trójkołowy, zabudowany pojazd silnikowy i widywaliśmy go, gdy nim jechał razem z psem.
Gdy byłam małą dziewczynką, to nieopodal tego miejsca chodziłam do moich dziadków. Często widywałam te duże psy w tymże kojcu. Któregoś razu, gdy wracałam z dziadkiem przez ten park, z cukierni Igloo, zajadając słodką bułkę maślaną, nagle podbiegł do mnie ten wielki pies i wyrwał mi bułkę, błyskawicznie połykając ją ze smakiem. Miałam wtedy niezłego stracha, bo byłam znacznie mniejsza od tego psa. A mój dziadek się strasznie zezłościł na pana właściciela /fotografa/. No, ale to już inna historia…
Tak to zapamiętałam…
Danuta Płuzińska-Siemieniuk
Na załączonych zdjęciach z rodzinnego albumu widać małego Jacka Górskiego, któremu trzęsą się portki ze strachu, bo stoi tak blisko olbrzymiego psa.
A jeżeli ktoś doczytał do końca, to czeka na niego jeszcze bonus – pięć tematycznie powiązanych z artykułem zdjęć od trzech zaprzyjaźnionych z nami osób z Dolnego Miasta.
Sądząc po zdjęciach powyżej to nie tylko lata 70-80 ale i 50.