O sąsiadach z jednego domu wspomnienia podczas lepienia pierogów
Jest jesień 2018 roku. Siedzimy we dwie i kleimy pierogi. Wspominamy dom na Łąkowej 7. Nasze dawne mieszkanie.
Ona – rocznik 1990, ja- rocznik 1971.
Wspominamy sąsiadów i przy okazji to, jak która z nas wspomina ich i ich mieszkania. Okazuje się, że pomimo tylu lat wspólnego mieszkania w jednej kamienicy, mamy różne wspomnienia.
- Za moich dziecinnych czasów, pod nr 1 mieszkał p. Zieliński. Mężczyzna mocno dorosły, siwy, niewysoki, trochę straszny i tajemniczy. Nikogo nie wpuszczał do swojego mieszkania, a sąsiadów witał, stojąc na podwyższonym progu mieszkania w tzw. przelocie, czyli na wysokości wejścia do kamienicy.
Za Jej czasów- mieszkała tam rodzina, która zdaje się – mieszka pod tym samym numerem do dziś. - Pod nr 2, za moich czasów mieszkali Państwo Pior. Ona – delikatna i bardzo szczupła starsza pani. Niezwykle życzliwa, ale jakby nieśmiała. On – starszy jegomość, w grubych okularach. Bałam się go bardzo, choć nie miałam powodu. Nie wpuszczali nikogo do mieszkania. Byłam tam w kuchni, gdy pani Pior już owdowiała.
Ona – nie była nigdy w mieszkaniu nr 2. - Pod nr 3, mieszkała Pani Józefa Miturzyńska, starsza osoba, dość konkretnego charakteru. Przez jakiś czas mieszkała z synem. Miała cierpliwość do dzieci, zwłaszcza cudzych /czyli do mnie/. Bawiłam się u niej minidyniami, takimi z wypustkami. Bardzo mi się podobała też zabawa suszarką do naczyń. Podobno kiedyż zjadłam jej jednego klipsa. Ale nie wiem, czy to nie były pomówienia 😉
Ona – była w tym mieszkaniu, pamięta rodzinę, która mieszka do dziś. Sympatyczna rodzinka z pieskiem. - Pod nr 4, ja zapamiętałam rodzinę Bruch. Przenigdy nie wpuszczali nikogo do mieszkania.
Ona – pamięta różne osoby, które tam wynajmowały mieszkanie, a najbardziej dzieci, których mieliśmy sporo na klatce schodowej. - Pod nr 5, mieszkała rodzina p. Zajdlicz /pisałam o nich/. Bywałam tam wielokrotnie, miło to wspominam.
Ona – nigdy tam nie była, tylko zerknęła raz czy dwa przez uchylone drzwi. - Mieszkanie nr 6. Pamiętam dwie kobiety. Mówiono o nich, ze to kuzynki. Nawet ciut podobne do siebie – jasne, krótko obcięte włosy. Nigdy nie wpuszczały nikogo, nie pożyczały cukru czy cebuli, tylko grzeczne dzień dobry na schodach. Byłam w tym mieszkaniu tylko jeden raz, gdy już mieszkał po nich ktoś inny.
Ona- nigdy tam nie była. - Pod 7 mieszkała p. Zosia. Nazwisko… trudne do ustalenia. Po prostu nie wiem. Jedni mówili, że Ciachorowska, inni, że Ostaszewska. Mieszkała z mężem – p. Stefanem, bardzo grzecznym i spokojnym człowiekiem. Oraz z dwoma synami – gołębiarzami. Na naszym podwórku był /chyba/ taki klub gołębiarzy, gdzie młodzi mężczyźni schodzili się i z zadartymi do góry głowami, obserwowali loty swoich ulubieńców i pięknie pogwizdywali na nie. Miło było popatrzeć, jak gołębie się ich słuchają. To była pasja! Czasem ich matka z pasją zapraszała synów na obiad, krzycząc przez okno, różne niewybredne teksty. Ot, tak wtedy bywało.
- Pod nr 8 mieszkała p. Roswita Dettlaff. Gdy byłam dzieckiem, to trochę się Jej bałam. Gdy podrosłam, do sąsiadki wprowadziła się Jej synowa z synem i dziećmi. Polubiliśmy się i często się razem bawiliśmy. Nasi rodzice też się polubili. Grywali w karty, zapraszali się na imieniny, na Sylwestra, odwiedzali się nawzajem, pożyczali: soli, cebuli, cukru. Wesoło było. To były fajne czasy. W szaleństwie biegania po klatce schodowej, niejeden raz ktoś spadł se schodów i darł się wniebogłosy. Zawsze jakaś dobra dusza przytuliła. Pani Róża chyba /bo nie mam pewności/, była gdańszczanką, sporo mówiła po niemiecku i miała bardzo charakterystyczny akcent. Smażyła wyśmienite kotlety z kaszy gryczanej, cebuli i sera. Czasem przypilnowała dziecka.
- Mieszkanie nr 9.
Ja zapamiętałam z dzieciństwa, że mieszkali tam p. Ojczenasz. Odmieniało się to nazwisko. Dla mnie było czymś naturalnym, ale były osoby, które się dziwiły – co to za nazwisko?! Za ich czasów, nigdy tam nie byłam, nie wpuszczali nikogo. Tylko dzień dobry na klatce. Pan Ojczenasz, skulony, starszy pan, raczej mrukliwy. Pani Ojczenaszowa – malutka, ale jakby trochę spłoszona – starsza pani. Tak ich zapamiętałam.
Po nich, na początku lat 80-tych wprowadziła się p. Bożenka z mężem i dziećmi. Fajni sąsiedzi, szybko nawiązały się nici sąsiedzkie. Chodziło się do nich na filmy video. Nawet trzy rodziny jednocześnie, siadały i oglądały film! To był szał! Bożenka sympatyczna, pracowita, pogodna. Zawsze miała dobre słowo dla sąsiadów. Podpowiadała przepisy na ciasto lub ściegi w robótce z włóczki – na drutach lub szydełku. Pewnie ma je /dobre słowo/ do dzisiaj, tylko już tam nie mieszka. Dziewczynki też super, spokojne, bez szaleństw. A swoja drogą? Czy spadły tam kiedyś ze schodów, czy szalały, tak jak moje roczniki? Muszę je podpytać 😉
Ona – też bywała tam niejednokrotnie. Raz nawet spała. - Pod 10, mieszkali p. Bunikowscy. Uwielbiałam ich. Pisałam o tym w artykule Najlepsza sąsiadka na świecie. Z ich wnuczką, czasami spotykamy się na cmentarzu, gdzie pochowany jest jej ojciec, a syn tych państwa.
Ona – bywała. Nawet kila razy dziennie!!! /To trzeba mieć sąsiedzką cierpliwość/. - Pod 11 – my.
1963-1964 rodzice mojej mamy- Jan i Józefa Zając.
Po 1964 moi rodzice Stanisław i Barbara i świeżo urodzony Zbyszek. Ich pierwsze dziecko.
W 1971 roku ich córka- Danusia– autorka wspomnień.
Po śmierci mojego ojca, a potem – mamy, od 1990, ich wnuczka Aleksandra.
Wyprowadziłyśmy się jesienią 2009 r.
Ten tekst dedykuję mojej córce Aleksandrze.
P.S.1 I ja kiedyś siadywałam jesienią z moją mamą i lepiłam pierogi. Moim marzeniem jest, by była to tradycja rodzinna i żeby kolejne pokolenia w mojej rodzinie umiały lepić pierogi i pisać opowiadania dla Opowiadaczy Historii.
P.S.2 Przepraszam wszystkie osoby, którym w latach smarkatych dokuczyłam – rzucając z okien strychowych – woreczki z wodą w śmigus-dyngus.
Fajne ujawnienie danych osobowych tych, którzy tam nadal mieszkają. Oszalałaś?!
Państwo, którzy mieszkali pod dwójką chyba nosili nazwisko Piór (nie Pior). Mieli dwoje dzieci – starszego syna Mariana i młodszą córkę Lidię