Pić się chce

Kiedy żar leje się z nieba – myśli z reguły krążą wokół oszronionej szklaneczki z czymś do wypicia. Najlepiej z czymś zimnym i najlepiej z czymś smacznym. [W tym miejscu niech każdy sobie sam dopowie, co w tej szklance sobie wyobraził… 8^)].

W czasach  w których większość wakacji spędzało się na podwórku – nawet przy dużym pragnieniu nie chciało się iść do domu po coś do picia. Więc moja mama lub babcia najczęściej spuszczały mi delikatnie na sznurku po ścianie butelkę z wodą albo herbatą. Na naszym podwórku stał jeszcze wówczas taki blaszany magazyn należący do środkowej spółdzielni, zatem musiałem się wślizgnąć w niewielką przestrzeń pomiędzy tym magazynem i ścianą mojej kamienicy, aby dostać się do tej upragnionej butelki spuszczanej z kuchennego okna. W upalne lato taka woda smakowała wyśmienicie. Tylko szkoda, że tak szybko się kończyła.

Kiedy udało się uzbierać kilka drobnych monet – szło się po oranżadę do warzywniaka na Łąkowej – tego przy kwiaciarni. Rzędy szklanych najczęściej chyba brązowych butelek z ceramicznymi zamknięciami w dwóch rodzajach – jedno w kształcie korka, a drugie w kształcie takiego małego walca – stały w drewnianych skrzyniach przy jednej ze ścian. Czasami udawało się kupić taką oranżadę bez kolejki – mając odliczone pieniądze. Dobry sąsiad lub znajoma rodziny puszczali nas przed  siebie.

Potem przyszedł czas na oranżadę kapslowaną. Kapsle zawsze miały wzięcie, bo można je było wykorzystać w kapslowym wyścigu pokoju. Ale najpierw można było się delektować słodkim landrynkowym smakiem. W różnych miejscach na Dolnym Mieście kupowałem taką oranżadę. I miałem wrażenie, że z każdego miejsca smakuje inaczej. Inaczej z tego warzywniaka na rogu Kurzej i Wróblej. Inaczej z tej budki na Chłodnej. Inaczej ze straganu na rogu Wróblej i Śluzy. A jeszcze inaczej z takiego małego warzywniaka po schodkach na ulicy Ułańskiej (kto go jeszcze pamięta?).

We wspomnianej środkowej spółdzielni można było kupić napój o smaku mięty, który nazywał się chyba Herbavit. Być może był produkowany w pobliskim Herbapolu na Toruńskiej. Do dzisiaj lubię smak miętowej herbaty.

Natomiast na ulicy Dolnej w tym nieczynnym już teraz sklepie spożywczym babcia kupowała mi czasami Serwowit. Piłem go ze szklanej butelki po śmietanie. Do dzisiaj mam przed oczami taki obrazek jak stoję na placu zabaw w przedszkolu przy siatce ogrodzeniowej (to już była chyba moja ostatnia grupa). Jest baaaaaardzo gorąco. A babcia podaje mi przez oczko w tej siatce butelkę Serwowitu. Wypijam go do ostatniej kropelki. Ostatni raz wypatrzyłem Serwowit w Hajnówce w 1986 roku. Ale byłem zdziwiony, że to się jeszcze produkuje, bo na Dolnej nie widziałem Serowitu już od dawna. Po kilku latach powrócił zapomniany bąbelkowy smak mojego dzieciństwa.

Nie wiem jak Wy – ale ja poczułem się spragniony i idę znaleźć sobie coś zimnego w lodówce, aby ugasić pragnienie. Czego i Wam życzę.

Autor czarno-białych fotografii: Artur Wołosewicz.

Źródło: Sobiecka L., Kaliszczak M. (ed.), Gdańsk – Dolne Miasto. Dokumentacja historyczno-urbanistyczna, PP Pracownie Konserwacji Zabytków Oddział w Gdańsku Pracownia Dokumentacji Naukowo-Historycznej, Gdańsk 1979.

Autor wspomnień – Jacek Górski.

Możesz również polubić…

6 komentarzy

  1. Ewa pisze:

    Pamiętam ten warzywniak na Ułańskiej☺

  2. Wojciech pisze:

    Dodam ze na rogu Ulanskiej i Lakowej byla „zielona budka” gdzie poza „oranzada” w butelce mozna bylo kupic „oranzade” w proszku a na zagryche cukierki w ksztalcie rybek (sprzedawane na sztuki). A wiec byla konkurencja na Ulanskiej – maly warzywniak i „zielona budka”.

  3. Barbara pisze:

    Ja pamiętam warzywniak na ulicy wróbla jako że mieszkałam w tym budynku 🙂

  4. Beata pisze:

    Jedną z pierwszych właścicielek sklepiku warzywnego na Ułańskiej była Pani, która o ile pamiętam nazywała się Kraszewski. Natomiast kiosk spożywczy z różnościami na rogu Ułańskiej i Łąkowej prowadziła początkowo Pani Rzeszowska, potem przejęło go małżeństwo. O Pani mówiło się Gienia (nie wiem od jakiego imienia to skrót – Genowefa? Eugenia?), stąd też mama wysyłając mnie po zakupy mówiła kolokwialnie idź do Gieni, albo też do „zielonej budki”, bo tak kiosk był pomalowany

  5. Anna Nawrocka - Morze pisze:

    My kupowaliśmy oranżadę na Toruńskiej w budce u Lewandowskich. Czasem mama wysyłała mnie na Żabi Kruk nabić syfon. W spółdzielni na rogu Wróblej i Toruńskiej kupowaliśmy słoną Perłę Bałtyku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *