Przedszkole prowadzone przez siostry franciszkanki
Przyglądam się dzielnicy mojego dzieciństwa, Dolnemu Miastu. Podziwiam w trakcie rewitalizacji jej coraz bardziej potężniejące piękno. Witam z nieustającą życzliwością nowe inicjatywy, nowe drogi i alejki spacerowe a także nowe lub po prostu odnowione budynki. Równocześnie żegnam w pamięci budynki, które przestały istnieć i myślę z trwogą o dwóch ślicznych przedwojennych kamienicach na skrzyżowaniu ulic Chłodnej i Łąkowej, które, od wielu lat opuszczone, mogą jednym niefrasobliwym urzędniczym podpisem przestać istnieć na wieki. Tak jak niegdysiejsze, jedno z pierwszych po wojnie i długo jedyne w okolicy, a prowadzone przez siostry franciszkanki przedszkole przy ulicy Łąkowej, po którym nie ma już nawet śladu.
Stało tuż obok gospodarczego budynku, przylegającego do wspomnianych, dziś opuszczonych kamienic. W tym „gospodarczym” mieściła się m.in. dobrze prosperująca piekarnia. Pamiętam dolnomiejskie panie domu biegnące do niej z blachami wyrośniętego, drożdżowego ciasta do upieczenia. Bo kto wtedy miał w domu prawdziwy piekarnik? A jak wytrzymywało to ciasto w zimie solidny mróz uliczny, do dziś nie mam pojęcia…
Przedszkole mieściło się w dwukondygnacyjnym gmachu: na parterze przebywały młodsze dzieci, na I piętrze – „starszaki”. Za przedszkolem istniało podwóreczko, a na samych jego końcu – mały, warzywny ogródek. Z perspektywy czasu rozumiem dziś, że ogródek był rodzajem „poletka doświadczalnego”, gdzie przedszkolaki uczyły się wiosną odróżniać chwasty od kiełkujących nowalijek i gdzie z zapałem nabywały swoje pierwsze ogrodnicze umiejętności.
Opiekowały się nami siostry zakonne, każda z nich to była swoista indywidualność. Z imienia pamiętam tylko swoją ostatnią wychowawczynię, Siostrę Cichosławę – drobną, ruchliwą, niezwykle muzykalną, rozśpiewaną. Jej zmienniczką była Siostra o pięknej twarzy, rozmiłowana w robótkach ręcznych, dyskretna, jeśli nie liczyć jednego zdarzenia, o którym wspomnę później. Szczególny respekt budziła Siostra Przełożona – potężnej postury o surowym wyrazie twarzy. Miała jedną „słabość”, przychodziła czasem na nasze piętro, żeby na chwilę posadzić sobie na kolanach malutkiego przedszkolaka, chłopczyka o złotych, „aniołkowych” kędziorkach… No i z tych szczególnie zapamiętanych była jeszcze Siostra z kuchni, w białym habicie, o dobrej, zmęczonej twarzy.
W rodzinnym przekazie moje pierwsze wejście do tego przedszkola było pełnym sukcesem. Zobaczyłam półki z mnóstwem zabawek i natychmiast ruszyłam ku nim, nie oglądając się już za siebie… Nic dziwnego; w domu był tylko komplet drewnianych klocków, jeden „pluszak” – mała kózka o nieprzyjemnie ostrej sierści i zwykła, celuloidowa lalka, której ani się śniło otwierać i zamykać oczy czy mówić „mama”. W dodatku miała, dzięki mojemu młodszemu bratu, wyrwane ręce i nogi, które Babcia niestrudzenie instalowała na nowo używając do tego guzików na gumce. Na próżno niestety…
Pobyt w przedszkolu w latach 1949-1953 wspominam z miłym sentymentem. Siostry-wychowawczynie dbały o nasz wszechstronny rozwój organizując szereg pożytecznych zajęć i raz w roku aranżując nasze dokonania na specjalnej, kilkudniowej wystawie. Na długim stole wyczarowywały cały „świat” pełen żołędziowo-kasztanowych ludzików, domki tych ludzików na sztucznej, ale intensywnie zielonej trawie, a tu i ówdzie leżały najlepsze robótki krawieckie dziewczynek. Do dziś pamiętam swoją pierwszą poduszeczkę do igieł ze ślicznym „gwieździstym” wzorem, który powstał po rozcięciu wielu warstw różnokolorowej włóczki. Zawsze po poobiednim leżakowaniu siadaliśmy przy dużym stole, gdzie Siostry udostępniały nam książeczki z bajecznie kolorowymi ilustracjami. Moja Babcia, przedwojenna nauczycielka, bardzo wcześnie zadbała o domową edukację. Toteż pewnego dnia, kiedy dostałam przy przedszkolnym stole książeczkę „Na jagody” Marii Konopnickiej, nie poprzestałam na oglądaniu obrazków, ale zaczęłam głośno czytać. Siostry na tyle nie dowierzały własnym uszom („Ona zna to na pamięć”…), że przyniosły mi do przeczytania… gazetę. I sprawa się wyjaśniła.
Od czasu do czasu przedszkolaki brały udział w przedstawieniu dla rodziców. Dzięki jedynemu zachowanemu w moim domu zdjęciu z takiej imprezy rozpoznaję po latach niektóre koleżanki. Pierwsza od prawej stoi Anula Ciereniewicz z ul. Elbląskiej, późniejsza wiolonczelistka w podstawowej szkole muzycznej przy ul. Seredyńskiego (w powojennym użyciu ulica była zawsze nazywana Skotnicką…),. Obok niej stoi śliczna czarnowłosa i ciemnooka Nela z ul. Sempołowskiej, potem – Iza, najbardziej… dystyngowana wśród przedszkolnych koleżanek. Innych ówczesnych aktorek już z imienia nie pamiętam, dodam tylko, że ta „klucznica” trzecia od lewej to autorka niniejszych wspomnień.
Kiedy próbuję zrozumieć, dlaczego tak sympatycznie wspominane przedszkole przestało istnieć, i to wraz z budynkiem, na miejscu którego nic do dziś przecież nie powstało, przypominam sobie następujące zdarzenie. Był pewien marcowy dzień 1953 roku i był wtedy czas poobiedniego leżakowania. W kąciku pod ściennym głośnikiem radiowym Siostra dyżurna szydełkowała. I wtedy pobiegł z głośnika cichy, ale jakże nabrzmiały komunikat:
Wczoraj, o godz. (…) czasu moskiewskiego zmarł Towarzysz Józef Stalin…
Kilkoro dzieci zaczęło płakać. Śliczna Siostra dyżurna odłożyła czym prędzej swoją robótkę i machając uspokajająco ręką powiedziała:
Cicho, dzieci, cicho! To… Rusek!…
Czy ktoś pamięta więcej? I kiedy to przedszkole definitywnie zamknięto, a budynek zmieciono z powierzchni ziemi? Kochane Koleżanki ze zdjęcia, gdziekolwiek jesteście, serdecznie Was pozdrawiam.
Irena Czinczołł-Włudyka
Autorem zdjęcia piekarni z Łąkowej 52 jest Eugeniusz Kozłowski.
Warto też przeczytać:
Reduta Dzik – też tam mieszkałam (część I)
Reduta Dzik – też tam mieszkałam (część II)
Stara kitownia
Wspaniale wspomnienia – dziekuje. Ja chodziłem do przedszkola po drugiej stronie ul. Lakowej które później przeniosło się do nowego przedszkola w Blaszance. Ciesze sie ze ktos wreszcie, tak jak ja poprzednio, przypomniał egzystencje piekarni w podworku. Ta piekarnia później została „przekształcona” w zakład wulkanizacyjny który nie wydzielał już niebiańskich zapachów porannego pieczywa. A czy pamięta Pani zakład fotograficzny którego pierwszy właściciel otworzył pozniej Foto Kamerę na Długim Targu – tego faktu też jak piekarni nikt nie pamięta.
Nie pamietam
, kiedy zaczęłam chodzić do tego przedszkola, ale milo te czasy wspominam. W domu nam sie nie przelewało jak zreszta w wielu rodzinach w tamtych czasach , moze dlatego pamietam pyszne buleczki na parze ze slodko-kwasnym sosem. Za to tranu ktory nam podawano nie cierpie do dzisiaj. Pamietam rowniez podobna sytuacje w oczekiwaniu na audycje radiowa, ktora przerwal komunikat, ze zmarl Boleslaw Bierut.