Skaczące czapeczki – remake transcendentalny
Puk, puk. Czy jest tu ktoś, kto w dzieciństwie nie grywał w „Skaczące czapeczki”?
Jeśli jednakowoż taka osoba się znajdzie, powinna i tak wiedzieć, że była to gra tak emocjonująca, jak dopingowanie ulubionych żużlowców na gdańskim GKS-ie.
Zasady były proste: każdy z graczy wybierał kolor czapeczek, dostawał trampolinę tego samego koloru i miał za zadanie sprawnym ruchem wysłać lecącą czapeczkę do wybranego miejsca na podziurawionej planszy. Proste? Nic bardziej mylnego. Upatrzony cel często z nami „pogrywał”. Najwartościowsze, najbliższe środka okręgi zdawały się stosować niewidzialną technikę uników.
Czasem miało się wrażenie,że bezdusznie wypychają prawie że osadzoną czapeczkę na sąsiedni, „tańszy” okrąg.
A ileż to razy czapeczka nie doleciała w ogóle do planszy – jakby ją jakąś słabość życiowa ogarnęła!? Innym razem, biorąc „rozbieg” palcami gracza, przelatywała wysoko nad planszą a nierzadko nad głowami graczy.
W skromnym „bogactwie” gier naszego peerelowskiego dzieciństwa, „Skaczące czapeczki” rywalizowały z „Pchełkami”, „Bierkami”, „Chińczykiem” czy „Warcabami”, że o grach karcianych nie wspominając.
Jej nieodparty urok polegał przede wszystkim na prostocie, która – jak każda prostota – ma swoje krzywizny, nieoczywistości i zaskakujące zwroty akcji. Poza tym była to gra (i wciąż jest!) sprawiedliwa i nonszalancka, bo nie liczyły się tu „zdanie matury na 5” czy odbijające się echem wołanie dręczących kolegów „mniej niż zero ooo, mniej niż zerooo”.
I to jest właśnie ten czas i to miejsce, aby wyjaśnić transcendentalny charakter tych przeżyć nad planszą.
Bo choć na pierwszy rzut rozumu wydawać by się mogło, że tu liczy się technika manualna, spryt i kalkulacja, to drugi rzut rozumu wytrącał tę tezę z prześmiewczym politowaniem.
Jak to w życiu – gra stawia nam warunki, obserwuje nasze wysiłki, niweczy je lub wspiera, by na koniec zmusić do refleksji o pokorze i umiejętności przegrywania (jak ktoś potrafi, to z honorem).
I tak my, jak te skaczące czapeczki, przelatujemy nad planszą i czasem nam się uda w nią wskoczyć.
I to się nazywa: mieć szczęście!
Wspominała: Katarzyna Gwoździńska
Autorka zdjęć: Elżbieta Woroniecka.
Oryginalna gra z lat 60. pochodzi z archiwum Opowiadaczy Historii Dolnego Miasta w Gdańsku. Jej producentem była Spółdzielnia Pracy – Wytwórnia Materiałów Biurowych i Papierniczych „ZESPÓŁ” w Warszawie z ulicy Ogrodowej 31/36.
Zdjęcia pochodzą ze spotkanie w Klubie Gier Planszowych ISE Pogramy, któe odbyło się 29 lutego 2024 roku.
Pamiętam tę grę z świetlicy SP65