Synuś Bartoszek – do domu
Koniec lat 70. i pierwsza połowa lat 80. Większość wolnego czasu spędzaliśmy na podwórku – my dzieciaki urodzone na początku lat 70. W wakacje zabawy zaczynały się już po zjadanym w pośpiechu śniadaniu i obejrzanym ewentualnie kolejnym odcinku „Wakacji z duchami” albo „Przygód psa Cywila”, a kończyły w porze kolacji. Chociaż czasami – jeżeli udało się uprosić rodziców – to nawet i później. Najczęściej – tylko z jedną przerwą w okolicach godziny trzynastej, czternastej albo piętnastej.
Jacek – obiad!
Moja mama albo babcia w ten sposób dawały mi przez okno sygnał, że trzeba natychmiast przyjść do domu, bo rosół stygnie albo gołąbki czekają. A że głosy miały donośne – to ich zawołanie odbijało się echem po całym naszym podwórku pomiędzy Łąkową i Jaskółczą (tym z kasztanowcem na samym środku). W tym miejscu trzeba dodać, że nie było to nic niezwykłego. Wszyscy w tamtych czasach mieli takie patenty na szybką komunikację ze swoimi dziećmi. Wystarczyło tylko podmienić imię w powyższym okrzyku i na jakiś czas przerywał zabawę Adam, Darek, Norman, Krzysiek, Marcin, Waldek, Artur, Jarek, Andrzej, Monika, Magda Kaśka, druga Kaśka albo Aśka z Agnieszką. Mijało kilka chwil i najedzony kolega lub koleżanka wracał, aby znowu się z nami bawić w berka, chowanego, kopanie w ceglankę, albo matkę i ojca. I tak dzień w dzień.
Czasami kiedy z całą bandą opuszczaliśmy nasze podwórko idąc pograć w piłkę na szkolnym boisko, urządzić wyścig w kapsle na asfalcie albo pobawić się w strzelanego gdzieś tam pomiędzy wieżowcami nad Motławą, po powrocie młodsze dzieciaki, którym nie wolno było opuszczać jeszcze podwórka i najczęściej bawiły się w piaskownicy informowały nas między jedną a drugą babką:
Jacek – babcia wołała ciebie na obiad
I wówczas trzeba było niestety zjeść tę zimną zupę (i wcale nie był to chłodnik) albo przełknąć zimnego kotleta.
Aby zabezpieczyć się przed tego typu obiadowymi niespodziankami można było przed wyjściem na podwórko ustalić – o której mniej więcej będzie obiad. A potem, aby sprawdzić jak długo można się jeszcze bawić – podchodziło się do przechodzącego Jaskółczą nieznajomego pana albo pani i pytało:
Przepraszam, która teraz może być godzina?
I słyszało się w odpowiedzi:
wpół do pierwszej… za kwadrans druga… dochodzi trzecia
W ten sposób – dzięki uprzejmości przechodniów – z ewentualnym drobnym marginesem błędu można było przyjść do domu na prawie gorący lub jeszcze ciepły obiad.
Na koniec zostawiłem sobie wyjaśnienie tytułu. Jak napisałem wcześniej – większość osób wołała nas na obiad w podobny sposób. Ale pamiętam pewnego młodego tatę mieszkającego w kawalerce na najwyższym piętrze jednego z domów na Jaskółczej (tego pod numerem 5), który wołał swojego synka zacytowanymi w tytule słowami.
Kilka lat temu rozmawiałem z innym sąsiadem z tego samego domu na temat mieszkańców z lat 80. Porównaliśmy nasze wspomnienia z tamtych lat i on też pamięta to nietypowe głośne zaproszenie do domu.
Spróbujcie teraz przez chwilę uruchomić wyobraźnię i usłyszeć jak ktoś z góry krzyczy:
Synuś Bartoszek – do domu…
I jak – komu się udało?…
Wspominał i współczesnymi zdjęciami podzielił się: Jacek Górski