Wielkanoc na Dolnym Mieście
Święta wielkanocne dla młodych ludzi z Dolnego Miasta były zawsze radosnym i oczekiwanym okresem. Szczególnie dla tych, którzy przechodzili trudy wyrzeczeń i ograniczeń wynikających z okresu Wielkiego Postu. Dlatego chętnie i ochoczo przejmowaliśmy wszelkie tradycje przekazywane nam przez dziadków i rodziców. Już Niedziela Palmowa, poza aspektem ściśle religijnym, dawała przedsmak świąt. Ambicją każdej rodziny było zaopatrzenie się w palmy do poświęcenia w trakcie liturgii tego dnia. Niektórzy kupowali palmy przed kościołem – a ich oferta była bogata i dostępna na każdą kieszeń. Ale bardziej ambitni sporządzali je sami. Tradycyjne, piękne, palmy wileńskie stanowiły wyższy stopień wtajemniczenia, znany tylko nielicznym. Większość szukała materiałów do palm nad pobliskim Kanałem (bo tak potocznie określany był Opływ Motławy) lub nad Motławą. Bazie, trzciny i gałązki były głównym materiałem. Jeszcze tylko wyskok do lasu po borowinę lub do ogrodu po bukszpan i gotowe. Materiały do palm można było również kupić pod lokalnymi sklepami, nie mówiąc już o rynku i hali targowej. Poświęcona palma, jak wiemy, ma właściwości magiczne, ale nie oszczędzano jej również dla innych zwyczajów, może jeszcze o rodowodzie pogańskim. Palm używano do wzajemnego symbolicznego „bicia”. Jacek Górski napisał , że u niego w domu babcia mówiła przy tym: „Palma bije , nie zabije, Wielki Dzień za tydzień”. W naszej sąsiedzkiej wspólnocie używało się zawołania: „Rózga(palma) bije, nie zabije, za sześć dni, za sześć nocy, doczekamy Wielkanocy”. Na wszelki wypadek nasze palmy (rózgi) sporządzane do tego celu były z miękkich gałązek wierzby lub faszyny. Oj było sympatycznie i wesoło! A jaka wspaniała okazja dla dziewczynek i chłopców do nawiązania znajomości!
Wielki Tydzień i Triduum Paschalne mijały szybko, choć w należnym skupieniu i wyciszeniu. No i przychodziła Wielka Sobota ze święceniem pokarmów przy niepustym już grobie. Ambicją każdej rodziny było takie dekorowanie koszyczka, by wzbudzał podziw i szacunek u sąsiadów. No i jeszcze stojący po figurą św. Antoniego kosz na dary dla potrzebujących z naszej wspólnoty, szczodrze napełniany. Piszę o powyższym ze smutkiem w czasie przeszłym, bo czas aktualnej epidemii jest czasem szczególnym, jakiego jeszcze nie było. A nasz kościół parafialny jest i będzie prawie pusty.
Zwyczajowo po święconkach, około południa, powoli puszczały okowy Wielkiego Postu. Teraz był ostatni moment by zapewnić realizację kolejnej tradycji w trakcie radosnych świąt. Należało zaopatrzyć się w solidną dachówkę ceramiczną, dobrze wygiętą. Najlepsza do tego celu była holenderka. W okresie remontów kapitalnych Dolnego Miasta, w latach sześćdziesiątych, nie było o nią trudno. Wystarczyło odwiedzić najbliższą budowę… Następnym krokiem było ugotowanie jajek na twardo, najlepiej w cebuli, tak by skorupka była jednolita, bez pęknięć, no i w różnych odcieniach brązu. Można było też użyć gotowych barwników do jajek, dostępnych we wspaniale zaopatrzonej drogerii na rogu Łąkowej i Ułańskiej. W Wielkanoc, po rezurekcji skoro świt , obfitym śniadaniu wielkanocnym i oglądnięciu filmu Disneya tradycyjnie emitowanego w święta, można było oddać się innej tradycji. Turlanie jajek z pochyło ustawionej dachówki dostarczało dużych emocji. Wystarczyło rozłożyć koc zawinięty na końcu, tak by tworzył końcową bandę i ustawić stosownie do odległości, stabilną pochyłość dachówki. Najlepiej gdy brało udział w zawodach wielu zawodników. Turlało się na fanty lub pieniądze. Trzeba było tak turlać jajo, by trafić w jajo konkurenta. Stawka np. 10 groszy za trafienie nie rujnowała przegranych konkurentów, ale zapewniała dreszczyk emocji. Napojem towarzyszącym zawodom był własnoręcznie wykonany podpiwek lub kwas chlebowy, podawane w dużych, tzw. zamykanych, butelkach po piwie. Zagryzano potłuczonymi w trakcie turlania jajkami. Ale doprawianymi poświęconą solą z pieprzem . Moja propozycja na czas wirusa: pozostańmy w domu i szanujmy tradycje ! No a w sieci jest dużo więcej, niż jeden film Disneya w niedzielne poranki. Wesołego Alleluja !!! Chciałoby się powiedzieć jeszcze i dobrego Dyngusa, ale z tym w domu proponuję nie przesadzać!
Autor wspomnień: Marek Bumblis.
Dachówkę chowało się do piwnicy, żeby zdobycz służyła w kolejnym roku.