Wspomnienia Marka, prostego chłopaka z Dolnego Miasta. Część VI
Część 1, Część 2, Część 3, Część 4, Część 5
Choinki czas!
Okres przedświąteczny Bożego Narodzenia to zawsze jest i był okres szczególny. Rozpoczyna go Adwent, czas radosnego oczekiwania, a jak Adwent to i roraty, na które w latach mojego dzieciństwa lat sześćdziesiątych chodziło się dość licznie, z obowiązkowym lampionem. Lampiony wykonywane samodzielnie były efektem pomysłowości poszczególnych dzieciaków, wspieranych przez rodziców, starsze rodzeństwo, wujków i ciocie. Lampiony z kartonu i sklejki, z kolorowej bibułki i malowanego szkła, ze źródłem światła w postaci świeczki lub żaróweczki od latarki połączonej z baterią płaską. No i przychodził moment najtrudniejszego wyzwania: wczesno poranne wstawanie grubo przed szóstą rano, a potem droga w ciemnościach, w mrozie i często zaśnieżonymi chodnikami . Poranny mrok rozświetlały jednak kolorowe ruchome punkty świetlne, kierujące się w stronę kościoła na Łąkowej. Swoisty zlot gwiaździsty! Im bliżej kościoła, tym bardziej intensywny. Zima hartowała naszego ducha i ciało, a wyobraźnia otwierała się na bliską wizytę Świętego Mikołaja, wskazywała miejsce szopki betlejemskiej w naszej parafii, przypominała o tak oczekiwanej rodzinnej Wigilii z jej smakami i zapachami. No i rozbudzała marzenia o prezentach pod choinką.
Szóstego grudnia rano niezawodnie potwierdzała się szczodrość Świętego darczyńcy. Wystawione przed snem, dokładnie wypastowane, buty nie pozostawały puste, choć czasami do słodkości i innych prezentów dołączona była rózga… Ja swoje córki wychowałem tak, że warto pozostawić przy butach marchewkę dla renifera z zaprzęgu Świętego… Życie potwierdziło moją metodologię, bo każdorazowo gdy pojawił się prezent, marchewka znikała…
W ostatnich tygodniach przed świętami na stryszkach i spiżarniach przybywało lokatorów: żywy drób kupowany na naszym rynku i specjalnie karmiony, by miał odpowiednie walory smakowe. Najczęściej była to gęś sąsiadki, indyk no i kury rosołowe. Na tydzień przed świętami w naszych wannach pływały karpie. Taki sposób postępowania gwarantował świeżość pokarmu, zwłaszcza że pamiętam czasy gdy nie było jeszcze lodówek. Zaprzyjaźniony wujek z Łodzi, myśliwy-hobbysta, przesyłał nam co roku ustrzelonego zająca, nadając go jako przesyłkę towarową, odbieraną na naszym dworcu na Kłodnie. No, ale kiedyś w grudniu była gwarancja mrozu … Zając zawieszony za oknem za tylne nogi kruszał w ujemnych temperaturach… Pasztet z zająca był u nas wtedy również kulinarnym symbolem świąt.
Potrawy wigilijne były emanacją miejsca „pochodzenia” sąsiadów. Szczególnie pamiętam niektóre z nich. U Wilnian maleńkie upieczone śliżyki – ciasteczka podawane z mlekiem makowym, pierogi z kapustą i grzybami smażone na głębokim oleju. U przedwojennych gdańszczan wigilie nie musiały być postne (słyszałem np. o pieczonej gęsi), choć przejmowali oni od nas także polskie tradycje niektórych potraw. U nas mama, pochodząca z Wielkopolski, preferowała czerwony barszcz z uszkami z borowików lub zupę grzybową z kluskami, karpia w śmietanie, wspaniały kisiel z żurawiny, kompot z suszu owocowego. Wszystkie „nacje” godził śledź: smażony, solony, marynowany, przyrządzany na różne sposoby. Zwykle utrzymana była tradycja dwunastu potraw, a jedną z nich stały się popularne wtedy sardynki w oleju z importu. No i na święta handel „rzucał” owoce cytrusowe, w tym szczególnie oczekiwane pomarańcze! Wystarczyło odstać swoje w kolejce przed sklepem…
Pod białym obrusem rozkładanym na kolację wigilijną obowiązywało siano, na stole talerz z opłatkiem i dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa. Dość długo wierzyłem w to, że każdą z 12 potraw należy spożywać jedną, tą samą łyżką, która umieszczona pod poduszką pozwalała wyśnić przyszłość.
Prezenty w wigilię otrzymywaliśmy u nas w domu od Świętego Mikołaja w nocy i znajdowaliśmy je pod choinką w Boże Narodzenie. Choć równolegle panowała doktryna, np. na Kociewiu do dziś, że prezenty wręczane są przez Gwiazdora tuż po kolacji wigilijnej.
Wspomnę jeszcze, że sprawa pięknie ubranej choinki wymagała szczególnych starań. Niektórzy w latach niedoborów kupowali drzewko dwa, trzy, tygodnie wcześniej; owinięte sznurkiem wisiało często za oknem, tak jak nasz zając, lub czekało swojego czasu w chłodnej komórce lub piwnicy. Choć wśród wielu sąsiadów była tradycja ubierania choinki w Wigilię rano, to my dzieci prosiliśmy rodziców by postawić i ubrać ją jak najszybciej. Mieszkanie pachniało choinką na wiele dni przed świętami. Przygotowanie ozdób, klejenie lub „nanizywanie” łańcuchów, wykonywanie samodzielnie różnych upiększeń (w domu i w szkole) wypełniało czas adwentu. W czasach mojego dzieciństwa do oświetlenia choinki stosowano naturalne świeczki na specjalnych klipsach. Świeczki zapalano zapałkami przed kolacją i w trakcie biesiad. Wieszało się dodatkowo na gałązkach tzw. zimne ognie. Niestety łączyło się to z zagrożeniem pożarowym i stosunkowo łatwą możliwością zapłonu. Były przypadki zdarzeń, że podpalona przez nieuwagę choinka była wyrzucana przez okno… Ale generalnie czuliśmy się bezpiecznie, bo obok na Reducie Wyskok rezydowała jednostka naszej straży pożarnej, a izba przyjęć szpitala czynna była nawet w wolne dni. Wesołych Świąt!
Marek Bumblis (prosty chłopak z Dolnego Miasta)
Na załączonym zdjęciu jest mały Marek Bumblis z matką chrzestną Anną Kicińską (siostrą Mamy, która mieszkała z nimi) na Choince w Conradinum w 1958 roku – autor fotografii nieznany.
Fajne wspomnienia. Jak zwykle. Albo słowo – tradycyjnie – lepiej tu pasuje. Marku, przypomniałeś mi śliżyki, które robiła moja babcia pochodząca z Wilna. Nigdy, po jej śmierci już ich nie jadłam, a pamiętam ten smak i zapach…
wzruszające…