Wspomnienia Marka, prostego chłopaka z Dolnego Miasta. Część VII
Część 1, Część 2, Część 3, Część 4, Część 5, Część 6
Ile te lipy mają lat?… czyli o ogródkach przydomowych na ulicy Śluza
Spacerując ostatnio z Barrym, zwróciłem uwagę na „nasze”, niedawno równo przycięte, lipy. Zrobiłem fotkę, bo zadałem sobie pytanie: ile lat mogą mieć te drzewa? Wróciły wspomnienia, więc przejrzałem swój rodzinny album. Miałem to szczęście, że moje dzieciństwo przebiegało w bardzo interesującym miejscu, wśród zieleni i kwiatów. Cztery ogródki przy naszych domach na ulicy jeszcze wtedy Śluza 1A i 1B, były przedmiotem szczególnej sąsiedzkiej troski. Każdym z ogródków opiekowała się jedna rodzina. Po wyprowadzce lub zaistnieniu różnych okoliczności życiowych, ogródki były przejmowane przez kolejnych sąsiadów, choć poczucie wspólnoty sprawiało że mieli na nie oko wszyscy. „Nasz” ogródek był na rogu ulicy, przy skrzyżowaniu z Redutą Wyskok. Wszystkie były ogrodzone żelaznym parkanem (elementy łączone na nity!) sprzed I wojny światowej, oraz otoczone zwartym żywopłotem ze śnieguliczki. Pielęgnacja wiosenna drzew i krzewów, którą robił mój tato Aleksander, polegała na równym przycięciu krzewów i skróceniu gałęzi drzew niemal do pnia głównego. Czynności te, z pozoru proste i oczywiste, były przedmiotem gorącej sąsiedzkiej dyskusji. Jedna frakcja była za prowadzeniem zieleni zgodnie ze sztuką ogrodniczą, której wyuczył się mój tato na robotach, wywieziony jako jeniec gdzieś pod Austrię. Druga frakcja była za pozostawianiem zieleni na dziko, bez jakiejkolwiek interwencji.
Zachowało się zdjęcie z 1958 roku, na którym przy ogródku stoimy z moim tatą i sąsiadem panem Franciszkiem. Na zdjęciu są te same lipy które dotrwały do dnia dzisiejszego. Na pierwszy rzut oka są prawie takie same jak dziś, choć minęły już 64 lata. Mając na uwadze zdjęcia drzew z sąsiednich ulic z początku XX wieku, można oszacować że lipy mają przeszło sto lat, choć tego nie widać!!!
Nasze ogródki były zawsze zadbane i pełne kwiatów, w tym pachnących fioletowych bzów. Autentyczne sadzonki z „naszego” ogródka mam do dziś przy swoim letnim domu na Kociewiu, a to m.in. konwalie, żółte wybujałe rudbekie, irysy, lilie, mydelnice, a także paprocie. Zaułki ogródków były fantastycznym miejscem różnych zabaw. Ukrywano w nich tzw. sekrety, czyli kompozycje z kwiatów przykryte szkiełkiem, a następnie przysypywane ziemią. Można je było pokazać zaprzyjaźnionym koleżankom i kolegom. Każdy miał swój sekret. Gdy już byliśmy starsi polewaliśmy rabaty wodą, by potem późnym wieczorem zbierać dorodne rosówki. Rosówki były doskonałą przynętą na liny i węgorze podczas nocnego wędkowania na pobliskim Kanale – szczególnie w maju.
Ogródki miały jednak ponurą tajemnicę. Podczas remontów kapitalnych budynków Dolnego Miasta w latach sześćdziesiątych, remontowano również w 1964 roku podziemne przyłącza kanalizacyjne naszych domów. Głębokie wykopy obnażyły liczne kości. Były to wprawdzie liczne kości bydła mi. w postaci krowich rogów, ale i dokopano się i kości ludzkich. Pamiętam leżącą ludzką czaszkę… Nie wzbudzało to jakichś skrajnych sensacji po traumie niedawnej drugiej wojny… Jak potem się okazało z relacji „tutejszych”, mogły to być szczątki ofiary końca wojny: wielkiego głodu, nalotów aliantów lub „wyzwolenia” Gdańska.
Place przy ogródkach lub przyległa do naszego budynku charakterystyczna dla całej ulicy altana-ganek, miały szczególne znaczenie jako miejsce spotkań, zabaw i celebrowania świąt. Podczas Wielkanocy, na rozłożonych kocach, przy użyciu dachówki, toczyliśmy swoje boje turlając jajkami. W użyciu były świeżo kolorowane, gotowane najczęściej w łupinach cebuli, jajka na twardo. Grało się na punkty, lub symboliczne pieniądze za każde trafienie. Pęknięte w trakcie zawodów jajka były doskonałą przekąską, spożywaną ze święconą rzecz jasna solą. W Sylwestra były to miejsca mobilizacji przed powitaniem Nowego Roku: produkcji i odpalania różnych przez siebie wyprodukowanych „bomb”, fajerwerków i petard. Każdy szanujący się chłopak miał korkowiec lub co najmniej kapiszonowiec, kupione na pobliskim rynku, z kompletem „amunicji”. Wraz z wiekiem przyszedł czas i na szampany… choć nie tylko.
Cieszę się, że po dawnej, żywej i gwarnej społeczności sąsiedzkiej zostały chociaż lipy! A może warto wypełnić pustą przestrzeń pomiędzy lipami krzewami i kwiatami ?
Marek Bumblis (prosty chłopak z Dolnego Miasta)
Wszystkie zdjęcia pochodzą z rodzinnego albumu autora.
Prosty chłopaku z Dolnego Miasta, fajnie to opisujesz… te lipy, ogródki…pamiętam, to nasze beztroskie dzieciństwo…
Pamiętam, często tamtędy przechodziłam, biegałam, mam nawet wrażenie, że osoby na zdjęciach trochę pamiętam,
a z pewnością znałam z widzenia… POZDRAWIAM !
Cieszę się że obudziłem wspomnienia nie tylko swoje. To było tak pełne życia , gwarne miejsce:) Pozdrawiam!