Zapach bursztynu
Zapach bursztynu, to najstarszy zapach jaki pamiętam z mojego domu rodzinnego.
Pamiętam, że mama dorabiała chałupniczo, robiąc przewiercenia kawałeczków bursztynu, którego wielkość określano mianem „sieczka”.
Najpierw kupowała bursztyny u tych ludzi, którzy na polu bursztynowym, używając pomp, wypłukiwali bursztyn z ziemi, a następnie sprzedawali go. Pamiętam że nawet byłam kiedyś na takim polu, które znajdowało się w okolicy złomowca na Rudnikach, nieopodal ul. Litewskiej. Ogromne dziury w piasku, które były wypłukiwane przy pomocy pomp z wodą, by wydobyć bursztyn na powierzchnię. Było bardzo niebezpiecznie. I mama kazała mi się nie ruszać, żebym nie wpadła do dołu. Dziś byłoby to nie do pomyślenia, żeby brać małego dzieciaka w taki niebezpieczny teren. Poza tym, samo wydobywanie i handel bursztynem, był już wówczas niedozwolony i karalny. Niemniej, wiele osób z Dolnego Miasta zajmowało się jego przetwarzaniem, by móc utrzymać swoje rodziny. Ot, takie chałupnictwo.
Mama kupowała bursztyn, przynosiła do domu, dokładnie myła w ciepłej wodzie z dodatkiem proszku do prania i … oleju, żeby ładnie się błyszczał. Następnie suszyła na ręczniku. Gdy bursztyn już był suchy, następowało wiercenie po kolei każdego okruszka bursztynu. Było to strasznie nużące. Wiertarka głośno chodziła. Mama miała zdarte na maszynie końcówki wskazujących palców i kciuków. Za to zapach unosił się w domu bardzo przyjemny. I ten właśnie zapach sobie czasami przypominam. Taki efekt uzyskać można, gdy mały bursztynek lekko przypalimy nad świeczką. Będziecie wówczas dokładnie rozumieć, co autorka ma na myśli 😉
Potem było przebieranie podziurkowanych bursztynów wg kolorów i wielkości. Ostatni element, to nawlekanie wg kolorów. Acha, no i sprzedaż, bo w końcu chodziło o uzyskanie środków za tę pracę. Sprzedaż odbywała się na rynku na Chmielnej. Lub metodą po znajomości. A to znaczyło, że ozdoba była wykonywana pod specjalne zamówienie.
Robiono korale, bransoletki, serduszka, wisiorki. Jeden ze znajomych wytwórców na Dolnym Mieście produkował w podwórzu na Dolnej (dokładniej rzecz ujmując – na strychu i częściowo na klatce schodowej) pamiątkowe „talerze”. Bazą była podstawa z kartonu, w kształcie owalu, docięta i podklejona pod odpowiednim kątem. W centralnej, środkowej części wklejano widoczek z Gdańska. Wypełnieniem był drobny bursztyn /sieczka lub topik – taki najdrobniejszy/, całość wykańczano… wiórem stalowym pozyskanym z tutejszej Blaszanki. Wszystkie elementy sklejano klejem butaprenem. Doklejano na odwrocie uchwyt, by móc „talerz” zawiesić na ścianie.
Tak to zapamiętałam – Danuta Płuzińska-Siemieniuk.
Opublikowane kolorowe zdjęcia są też Jej autorstwa.
Autor czarno-białe fotografii: Artur Wołosewicz.
Źródło: Sobiecka L., Kaliszczak M. (ed.), Gdańsk – Dolne Miasto. Dokumentacja historyczno-urbanistyczna, PP Pracownie Konserwacji Zabytków Oddział w Gdańsku Pracownia Dokumentacji Naukowo-Historycznej, Gdańsk 1979.
P.S. Jakim cudem udawało się pozyskać owe wióry do talerzy, tego nie wiem. Ale może ktoś będzie wiedział i napisze o tym własny artykuł…